Właśnie znalazłam opisy swoich porodów, więc przekopiuję, bo dlaczego nie
Gdybym miała dzisiaj opisać pierwszy poród to zrobiłabym to całkowicie inaczej, byłabym bardziej krytyczna wobec procedur medycznych, no ale cóż. Zostawiam jak jest.
Przewidywałam poród gdzieś w okolicach 15-17 maja, ale miałam nadzieję, że córeczka postanowi wyjść na kilka dni przed terminem. Od 6 maja zaczęłam chodzić do szpitala który wybrałam do porodu na KTG. Ku mojemu zaskoczeniu i rozczarowaniu z każdym badaniem skurcze wychodziły coraz słabsze i mniej regularne, a to powodowało myśli, że chyba jednak urodzę pod koniec maja, a nie daj Boże skończy się na wywoływaniu. Zwłaszcza, że według USG córeczka będzie bardzo drobna, więc może będzie chciała jak najdłużej zostać w brzuchy aby urosnąć ile tylko się uda.
W sobotę 11 maja (39 tc) obudziłam się z bolącym krzyżem. Jednak nie był to silny ból, więc nawet o nim nie wspominałam mężowi. Ponieważ tego dnia mieli przyjechać w odwiedziny moi rodzice, więc przedpołudnie upłynęło nam na sprzątaniu mieszkania. Zauważyłam, że ból krzyża mija, gdy robię sobie przerwę w sprzątaniu i siadam na kanapie, więc stwierdziłam, że to nie jest zapowiedź porodu tylko po prostu plecy mówią, że za dużo się ruszam. Wizyta rodziców minęła bardzo przyjemnie, krzyż nic nie bolał więc szczerze mówiłam, że małej nic się nie spieszy na świat. Po wyjeździe rodziców z mężem zajęliśmy się "przyspieszaniem" porodu
Po wstaniu z łóżka znów krzyż zaczął się odzywać ale jak rano - nie był to silny ból jednak tym razem już napomknęłam o nim mężowi. Wieczór upłynął nam spokojnie i jak zawsze. Mąż pracował na komputerze, podzwonił po rodzinie bo kilka osób miało urodziny/imieniny i na pytania o zbliżający się poród odpowiadał że jeszcze trzeba czekać, ja wyszywałam, oglądałam tv. Koło 21 stwierdziłam, że jakoś tak coraz częściej i chyba regularniej boli mnie ten krzyż, więc z ciekawości postanowiłam patrzeć na zegarek co ile boli. Byłam mocno zdziwiona, bo bolało dokładnie co 10 minut. A w szkole rodzenia mówili, żeby przyjeżdżać do szpitala jak skurcze są co 10-15 minut. Ale mnie cały czas mało bolało, więc nie wiedziałam czy to już czy jednak nie. Powiedziałam o tym mężowi ale nie zrobiło to na nim wrażenia, bo widział po moim zachowaniu, że raczej nie ma pośpiechu. Wzięłam prysznic, zjadłam jeszcze kolację i cały czas zastanawiałam się co z tym fantem zrobić. Mąż też się wykąpał, usiedliśmy przed telewizorem na jeszcze jeden dokument i cały czas rozmawialiśmy czy faktycznie zaczynam rodzić czy to będzie fałszywy alarm. O 23 w końcu zarządziłam, że jedziemy do szpitala. Zrobią mi KTG i dowiemy się co dalej.
Na izbie przyjęć położna stwierdziła rozwarcie jest na prawie 2cm (jakieś trzy tygodnie wcześniej na kontroli u lekarza było 1,5 cm), a po obejrzeniu zapisu KTG skomentowała, że skurcze są "fajnie regularne" i częste ale ich siła wciąż jest nie za duża co potwierdzam swoim zachowaniem. Pojechaliśmy wszyscy skonsultować to z lekarką, która dała mi wybór - mogę już zostać na porodówce ale nikt nie wie czy akcja się rozkręci, bo rano skurcze mogą zaniknąć. Albo mogę wrócić do domu i jeśli naprawdę zacznie mnie boleć to wtedy wrócę. Wybrałam drugą opcję. Kto wie, może faktycznie wszystko się wyciszy lub też ruszy dopiero rano, więc wolę spędzić noc we własnym łóżku.
W domu zostawiliśmy torbę w przedpokoju i od razu poszliśmy spać. Po pół godzinie od położenia się poczułam pierwszy naprawdę mocno bolesny skurcz. Ale następny znowu był słaby. I kolejny tak samo. Ale następny znowu bardzo bolesny. I zaraz za nim też. I jeszcze jeden. I jeszcze. I są coraz częściej bo co 5 minut. Obudziłam męża i powiedziałam, że wracamy do szpitala. Tym razem już nie było wątpliwości, że się zaczyna. Położna nie podpinała mnie pod KTG tylko sprawdziła czy rozwarcie się zwiększyło. A ono już jest prawie na 3cm więc kazała mi się przebrać w koszulę i ruszamy na porodówkę. Zostałam na nią przyjęta dokładnie o 2:30 rano.
Najpierw standardowo - wenflon w rękę, sprawdzenie wielkości miednicy, lewatywa (zdecydowanie polecam i przy następnych porodach również będę o to prosić) i czekamy na dalsze instrukcje. Położna kazała chodzić, korzystać z piłki jeśli chcę i ogólnie utrzymywać pionową postawę ciała, bo to przyspieszy schodzenie dziecka do kanału rodnego. Ponieważ GBS wyszedł u mnie pozytywnie, więc zaraz dostałam antybiotyk i poczłapaliśmy z mężem do dyżurki położnej aby uzupełnić kilka informacji w książeczce zdrowia dziecka. Równocześnie na oddziale jeszcze jedna kobieta rodziła i śmialiśmy się z jej krzyków "Ja już nie chcę rodzić! Ja się wycofuję!"
W którymś momencie na początku zostałam podłączona aż na godzinę do KTG. Wtedy też odkryłam, że leżenie na wznak jest ostatnią rzeczą, którą chcę robić podczas skurczu bo te są straszliwie bolesne. Ale co zrobić, trzeba leżeć. Położna co kilka minut wpadała sprawdzać zapis, a gdy jej nie było mąż obserwował jak się rysują skurcze i zauważył, że tych najmocniejszych maszyna jakoś nie rejestruje a te słabe wychodzą strasznie wielkie. Położną zaniepokoiła słaba ruchliwość małej ale wystarczyło podać mi trochę tlenu i już odczułam kopniaki. Gdy wreszcie mogłam na powrót wstać odczułam ulgę. Do pewnego stopnia
I tak sobie z mężem człapaliśmy po sali, skurcze miałam już co jakieś 3 minuty i wtedy zatrzymywałam się łapiąc za barierki, a mąż rozmasowywał mi krzyż. Co jakiś czas zaglądała do nas położna sprawdzić jak nisko mała jest w kanale rodnym i rozwarcie. Gdy była 4-5 rano dopadł mnie kryzys. Straszliwie bolało, byłam śpiąca, głodna i zmęczona (dosłownie zasypiałam między skurczami, nawet gdy chodziłam po sali) a nie wiedziałam ile jeszcze godzin to potrwa. Napomknęłam położnej gdy znów zaglądnęła do sali, że zaczynam rozważać znieczulenie. Ona odparła, że w takim razie muszę pospieszyć się z tym rozważaniem. Pochwaliła, że akcja postępuje bardzo ładnie, chociaż powoli, ale nie ma najmniejszych wątpliwości, że urodzę jeszcze tego samego dnia. W końcu pozwoliła mi się położyć na łóżku porodowym i trochę zdrzemnąć. Nie wiem ile "spałam" ale obudziłam się gdy znów weszła do sali. Pamiętam, że coś mi wstrzyknęła i wyraźnie powiedziała co to jest ale kompletnie nie pamiętam już co to było. Jak tylko zaczęła wstrzykiwać chwycił mnie straszliwie bolesny skurcz po którym zrobiło mi się niedobrze. Powiedziałam jej o tym, że kilka bardzo bolesnych skurczy powoduje u mnie mdłości. Odpowiedziała, że to zupełnie normalne i mam się nie przejmować jeśli faktycznie zwymiotuję z tego bólu. Jeszcze dobrze nie zamknęła za sobą drzwi gdy zaczęło mnie ciągnąć na wymioty. Mąż dzielnie trzymał mi głową gdy leżałam przewieszona przez poręcz łóżka próbując zwymiotować kompletnie pustym żołądkiem. W końcu zwymiotowałam żółcią i to był jeden jedyny raz gdy zwymiotowałam przez całą ciążę. Akurat gdy skończyłam wymiotować przyszłam nowa położna (dzienna zmiana) Przedstawiła się, poprosiła nas o imiona i zarządziła, że zaraz do nas wróci i wtedy pójdę na godzinę pomoczyć się w wannie, a jak z niej wyjdę to "rodzimy". Byłam w szoku jaka była pewna siebie i powoli zaczęło docierać do mnie jak niewiele czasu zostało do urodzenia się małej.
W wannie było cudownie. Chociaż skurcze były wciąż strasznie bolesne to jednak czułam się odprężona i nie było mi tak ciężko panować nad oddechem w trakcie ich trwania. Z nudów liczyłam ile ich było za ten czas siedzenia w wannie i wyszło mi 17
Humor miałam nardzo dobry, nie czułam się już taka śpiąca i zmęczona. Wreszcie położna przyszła i zarządziła szybkie badanie USG bo jeszcze mi go nie wykonywali na porodówce. Gdy tylko wyszłam z wanny podczas pierwszego skurczu poczułam, że rzeczywiście lada moment urodzę i położna nic a nic się nie myliła. Mąż pomógł mi się szybko wytrzeć i ubrać, dostałam podkład między nogi, na wypadek gdyby odeszły mi wody, i powolutku przeczłapałam do sali na USG. Podczas leżenia na kozetce myślałam, że właśnie tam urodzę. Skurcze już były potwornie bolesne, a leżenie na wznak tylko pogarszało sytuację. Do tego lekarka musiała za każdym razem czekać aż skurcz minie żeby móc małą pomierzyć i wszystko sprawdzić. Przez to badanie trwało ze 3 razy wolniej i tylko modliłam się aby wreszcie pozwoliła mi wstać. Podczas tego badania maszyna wyliczyła wagę córeczki na ponad 2800g ale pani doktor ze szczerością stwierdziła, że na pewno córeczka będzie ważyć mniej niż 2700g. Wreszcie mogłam wstać, co też z radością uczyniłam, i po powrocie na salę położna kazała mi się położyć na łóżku aby ostatni raz sprawdzić czy na pewno rozwarcie już jest wystarczające. Chociaż nie powiedziała ile centymetrów wynosi to po jej minie wiedziałam, że jest zadowolona. Nie wiem czy zrobiła to celowo czy przez przypadek ale nagle poczułam pękniecie i chlusnęły wody płodowe i zaraz pojawił się tak bolesny skurcz, że nie byłam w stanie powstrzymać ust przed wiązanką przekleństw
Położna tylko rzuciła, że wody są czyste i wyleciała za drzwi wołać do porodu wszystkich potrzebnych lekarzy, a mi już zaczęły się skurcze parte i nie wiedziałam czy mogę tak sama przeć, a całe ciało krzyczało żebym to robiła. Gdy pierwszy skurcz party minął wróciła do sali położna ze wszystkimi potrzebnymi osobami. Lekarka, która robiła mi USG wchodząc do sali zerknęła na zegar i powiedziała, że jest punkt ósma. Mąż pomógł odpowiednio ustawić łóżko, położna pomogła mi oprzeć nogi o specjalne podpórki i wraz zaczęłam przeć przypominając sobie co mówili w szkole rodzenia
Czułam jak coś dużego i twardego przechodzi przeze mnie i starałam się ze wszystkich sił "przepchnąć" to tak jak przepycha się zaparcie
Wiele kobiet mówi, że w tym momencie czuje jakby dziecko rozrywało je. Ja nic takiego nie miałam. Po prostu walczyłam z bardzo dużym i twardym zaparciem i byłam z siebie dumna, bo nic nie krzyczałam
Starałam się słuchać położnej i przeć wtedy kiedy mówi żeby przeć i na jej znak przestawać. Nagle znowu poczułam chluśnięcie i to córeczka została wyparta razem z krwią i innymi rzeczami. Ten moment był wspaniały, bo przyniósł ze sobą ulgę nie do opisania. Wręcz czułam jak mój mózg pływa w oksytocynie. Położna komentowała z lekarką, że mała jest prawie czterokrotnie owinięta pępowiną (widziałam jak ją odwijały i liczyły), szybko ją rozmasowały i już było słychać krzyk. Dostałam ją na brzuch, taką mokrą i cieplutką, mąż został poproszony o przecięcie pępowiny, córeczka została zabrana na szybkie wyczyszczenie, ja urodziłam łożysko (kompletnie nie czułam jak wychodzi i nawet wątpiłam w sens parcia skoro już nic nie czuję). Następnie dostałam ją owiniętą w kocyk na klatkę piersiową i w tym czasie lekarka mnie zszywała (położna musiała mnie minimalnie naciąć, bo inaczej bym sama pękła). Powiem szczerze, że szycie (chociaż w znieczuleniu) było strasznie bolesne. Nie aż tak jak największe skurcze ale też bardzo bolesne. Ale trzymałam córeczkę i starałam na niej się skupić. Wreszcie szycie zostało zakończone, znów zabrali mi dzieciątko aby je zważyć, zmierzyć, ubrać i zrobić inne zabiegi pielęgnacyjne, a ja poszłam do łazienki umyć się z całej krwi. Mąż znów dzielnie asystował, więc położna nas zostawiła, przebrana i sucha wróciłam na łóżko gdzie znów dostałam córeczkę. Położna pomogła mi ją pierwszy raz dostawić do piersi, dała kilka rad i zostawiła nas tylko we troje na dwie godziny.
Tak więc w niedzielę, 12 maja, o 8:10 rano ważąc 2510g i mierząc 52cm przyszła na świat nasza najstarsza córka.