Moja historia jest taka, jesteśmy z mężem parą od czasów LO, obecnie mamy po 33 lata. W 1999 roku w 6tc zaczełam plamić, o ciąży wiedziałam od 2 tygodni. Koszmar jaki przeżyłam rozpoczął sie w piątek na poniedziałek miałam umówiona pierwszą wizytę u gina, której niedoczekałam i wylądowałam w szpitalu. Okazało się iz nosiłam pod sercem dwa maleństwa, po pierwszej dobie serduszko jednego przestało bić, walka o życie drugiej kruszynki trwała tydzień. Niestety w 7tc nasza dwutygodniowa euforia zamieniła sie w rozpacz. Po zabiegu łyżeczkowania, byłam w totalnej rozsypce, na kilka godzin straciłam mowę, nie mogłam uwierzyć w to co sie stało. Obudziłam sie w nocy i myślałam że przysnił mi się koszmar, w ciemnościach wstałam i wyszłam z sali do WC, coś nagle ze mnie chlusło odwruciłam sie i zobaczyłam że po korytarzu ciągnie sie za mna srtóżka krwi. szybko weszłam do WC zaczełam płakać i modlić się przerażona z nadzieją, że sie jak najszybciej obudzę. Wyszłam na korytarz i spotkałam lekarza który stał jak wryty, zaprowadził mnie do mojej sali - wtedy wiedziałam już, że to nie sen. Rano po przebudzeniu obok mojego łóżka siedział mój wtedy jeszcze chłopak, byłam już spakowana i musiałam zwolnić łóżko a na wypis poczekać w korytarzu. Z zabiegu pamietam tylko tyle że przy drugim zastrzyku opadła mi głowa, ale po kilku latach dowiedziałam się iz mimo narkozy bełkotałam cały czas i krzyczałam, żeby ratowali moje dzieci. W trakcie tego wszystkiego jak dostałam okropnych skurczy siedział przy mnie mój chłopak - obecny mąż i najbliższa przyjaciółka, którrzy byli świadkami tego wszystkiego i słyszeli moje krzyki z drugiego końca oddziału.
Długo nie mogłam dojść do siebie. Skończyłam studia, zaczelismy sie urządzać i mysleć o ślubie i dzieciach. strasznie z meżem sie baliśmy a lata leciały. Dodatkowo mój strach potegowały wieści o poronieniach wśród znajomych, róznorakich komplikacjach przy porodzie min uduszeniu sie maleństwa mojej kuzynki przy porodzie - owineło sie pępowiną. Udawalismy przed soba że mamy jeszcze czas... odwlekając decyzję o założeniu rodziny. Gdy skończyłam 31 lat wrócilismy myslami do wydarzeń sprzed prawie 10 lat, przepłakaliśmy swoje i postanowiliśmy spróbować. Wyznaczyliśmy datę ślubu - to był rok przygotowań, duże wesele, na które nie było nas stać, całą kase z prezentów musielismy "oddać" na uregulowanie rachunków, ale najważniejsze dla nas było spotkanie całej rodziny, bylismy tacy szczęśliwi i chcielismy się cieszyć z wszystkimi. W noc poślubną a właściwie poranek był pierwszą próbą poczęcia nowego życia, niestety to co wydawało się "tak proste" wcale takie nie byłoa miałam tego dnia owulację. Przyznam że byłam zaskoczona i zdziwiona że sie nie udało... potem prób było wiele, ciągle tylko pytania "kiedy" i czy jestem w ciąży, obserwacje mojego brzuszka przez znajomych i rodzinę jeszcze bardziej mnie dołowało. Ludzie chcąc pomóc w naszych straniach podsyłali adresy i nr telefonów do lekarzy od niepłodności. Prawie rok starań ... w styczniu chciałam iść do lekarza, ale 3 stycznia miesiączka punktualna jak w zegarku nie pojawiła się. Zrobiłam test druga kreseczka tak blada, że prawie niewidoczna i kolejny taka sama. szybko odszukałam na necie cóż to oznacza i większość dziewczyn z kreseczkami "widmo" była w ciąży, juz nawet myslałam ze sobie wmawiam że widze tą kreske tak bardzo pragnełam zostac mamą, myslałam ze zwariowałam. Nie chciałam powiedzieć mężowi do póki sie nie upewnię, żeby nie robic mu nadzieji ale łzy szczęścia same się cisneły.Następnego dnia kupiłam jeszcze trzy testy róznych firm, kreska była już bardziej widoczna. Chcieliśmy poczekać z ogłoszeniem dobrej nowiny rodzinie z wiadomych powodów, ale bylismy tacy szcześliwi że po kilku dniach wiedziała juz cała nasza najbliższa rodzina. Niespełna tydzień po kreskowym szaleństwie miałam wizyte u ginekologa, potwierdził ze widzi pęcherzyk płodowy ale jest jeszcze zbyt wczesnie żeby cos więcej określić miałam zgłosic sie za 3 tygodnie to były dni wypełnione szcześciem i strachem, ale gdy okzazało sie ze wszystkie wyniki sa ok, ciąża rozwija sie prawidłowo a serduszko bije płakałam ze szczęścia. Kolejna wizyta rutynowe sprawdzenie akcji serduszka i pogłębienie mojego szcześcia. Choć pierwszy tymestr spędziłam w WC - ciągłe mdłości, byłam przeszcześliwa. Mąż wprost krzyczał na swoim zakładzie pracy że bedzie tatą, cieszylismy się i chwalilismy każdemu. Wraz z zbliżajacym sie końcem pierwszego trymestru dobre wieści rozniosły sie po świecie. Na tydzień przed ostatnią wizytą zaczełam się rozglądać za ciuszkami ciążowymi itp, co do wyprawki dla maleństwa przeglądałam wiele ofert i planowałam, dzień przed wizytą zalictowałam fotelik samochodowy i mega pakę ciuszków. a przy zamawianiu staników ciążowych zamówiłam również stanik do karmienia....
Pierwsze USG z mężem byliśmy tacy szczęśliwi, łzy szczęścia zmieszały sie po kilku minutach z łzami rozpaczy, nasze maleństwo miało podejrzenie przepukliny pępowinowej, dostalismy skierowanie do poradni patologii ciąży. Zaczeła się nasza trauma.
Jedyne co wówczas wiedzieliśmy że poród odbędzie się przez cc a maleństwo bedzie zaraz po porodzie operowane. Na szczegółowym badaniu USG nadzieja prysła jednak jak bańka mydlana. Wstępna diagnoza naszego gina nie tylko sie potwierdziła ale wykryto liczne inne wady. W przepuklince maleństwa tzn na zewnatrz ciałka przemisciły sie prawie całe jelitka, wątroba oraz żołądek ale to był tylko wierzchołek góry lodowej okzało się że nasz mały cud jest całkowicie zdeformowany od klatki piersiowej w dół. Padło podejrzenie trisomii zespół Edwardsa i skierowanie na dalsze badania genetyczne. Badanie biopsji kosmówki. Na nastepnej wizycie dochodziły kolejne wady i choć nie stwierdzono trisomii, moglismy czekać tylko na jego śmierć... w trakcie ciąży lub w kilka godzin po porodzie. Przedstawiono nam wszelkie możliwe scenariusze dalszego przebiegu ciaży i ewentualnego porodu. Cała rodzina przeżywała to razem z nami, bylismy z mężem w totalnej rozsypce. Byłam zła na Boga i chyba ciągle jestem że tak skrzywdził naszego upragnionego aniołka. Nie przestałam w niego wierzyć, ale od miesiąca nie chodzę do Kościoła, bo nie jestem w stanie uczestniczyć we Mszy św. Jedyne na co się dotychczas zdobyłam - to milczące wizyty w szpitalnej kaplicy kiedy była pusta i wypłakanie sie w spokoju. Musieliśmy podjąć decyzję, mimo iż wiedziałam że los maleństwa i tak jest przesądzony i znałam ryzyko jakie się z tym wiąże o zagrożeniu mojego życia bardzo cieżko było mi złożyć podpis. Postanowiliśmy odczekac kolejny tydzień wyciszyc sie psychicznie, ale sie nie dało. Mimo iz nieustannie byłam na tabletkach uspokajających nie mogłam opanowac emocji. W szpitalu leżałam w izolatce. W trakcie kolejnych badań do już i tak licznych wad płodu dołączyły następne. Tydzień czasu próbowano wywołac poród farmakologicznie końskie dawki tabletek i cztery kroplówki i nic. Zaczełam gorączkować, a że jestem uczulona na paracetamol i pyralginę "zbijanie gorączki" trwało dwie doby. Po tygodniu ciągłych badań, wziernikowaniu i wpychaniu pokruszonych tabletek byłam cała obolała, antybiotyki i środki uspokajające również zrobiły swoje. Niestety nie obyło sie bez zabiegu. Mój gin szczególowo opisał mi co sie bedzie działo i jak bardzo ryzykowny jest zabieg i wszystko to co sie dzieje ze mną na tym etapie, bałam się że będę się szarpać mimo znieczulenia i moje narządy w efekcie szamotaniny zostana uszkodzone, ale okazało sie że leżałam jak sparaliżowana wogóle sie nieruszając - tak to określił mój gin. Z wszystkiego pamiętam tylko gabinet zabiegowy wypełniony ludźmi i to jak pasami przypinają mi ręce i nogi i trzykrotnie powtarzane słowa "prosze przestać płakać bo nie będzie pani mogła oddychać". Potem tylko jak przenoszą mnie z jednego łóżka na drugie i srumień krwi jaka ze mnie wypływała. To był pierwszy dzień 17 tygodnia ciąży...
W trakcie całego pobytu w szpitalu (wyszłam dwa dni po zabiegu) byłam pod stałą kontrolą, w godzinach odwiedzin cały czas ktoś przy mnie był a pielęgniarki i mój lekarz prowadzacy "zaglądali" do mnie bardzo czesto również w nocy, dwa razy był równiez u mnie ksiądz kapelan, rozmowa z nim bardzo mi pomogła, myślałam że nigdy nie dostanę rozgrzeszenia, wcześniej sie tym nie interesowałam bo nie myslałam że bede poniekąd zmuszona do podjecia takiej decyzji. A na urodzenie i wychowanie dziecka np z Zespołem Downa bylismy przygottpwani i zdecydowani gdyby los tak chciał, dlatego tez nie zdecydowałam się w 11 tygodniu na badania prenatalne. Dziś mija 9 dzień od pożegnania z naszym aniołkiem, moja wypowiedź troszke nie ma ładu i składu ale nie jestem jeszcze w stanie całkowicie sie otworzyć. Wiem jak ciężko było mi gdy serduszka moich pierwszych maleństw przestały bić i wiem jak ciężko mi teraz i wiem, że wiele mam boryka sie ze swoim sumieniem, nikt o tym nie pisze ciągle jest to temat tabu, decyzja której się... nie wiem jak to nazwać wstydzimy... to boli tak bardzo że nie da sie tego opisać. Mimo iż wiem że czas leczy rany i kiedyś zacznę żyć normalnie, myśl czy jestem złym człowiekiem i czy decyzja była słuszna zawsze będzie mi ściskać serce i mam tą świadomość że zawsze będę już czuła gorycz łez nawet jesli przyjdzie mi kiedyś płakac ze szczęścia tuląc w ramionach upragnione maleństwo.