Kasia Kucińska
Majowa Czerwcówka '06 :)
Hej. Już wróciłam do domku, więc będę częściej tu zaglądać, no chyba że Martusia nie pozwoli
Mój poród nie należał do najlżejszych. W sobotę (27.05) zaczęły mi się sączyć wody, nie było tego dużo, ale zawsze coś, więc szybciutko udałam się do szpitala. Tam stwierdzili, że mimo że nie mam jeszcze skurczy, poród może niedługo się zacząć, tylko... u nich nie ma miejsc, więc położna obdzwoniła kilka innych szpitali, przyjęli mnie w końcu w Instytucie Matki i Dziecka na Kasprzaka. Od razu zaprowadzili mnie na salę porodową, podłączyli KTG, i nic! żadnych skurczy. Wieczorem położyli mnie na patologii ciąży, w nocy znowu trafiłam na porodówkę, bo zaczęły się skurcze, ale po kilku godzinach zamiast się nasilać, zaczęły słabnąć, więc znowu mnie wysłali na patologię ciąży, potem znowu porodówka, znowu oddział... i zaczęłam się zastanawiać, czy będę tak latać w tą i z powrotem do skończenia świata. W poniedziałek stwierdzili, że nie ma na co czekać, skoro akcja porodowa do tej pory się sama nie zaczęła, to trzeba poród wywołać, bo za dużo czasu już minęło, odkąd zaczęły odpływać wody. O 10 podłączyli mi oksytocynę, zaczęły się skurcze, coraz silniejsze, ale pojawił się inny problem- rozwarcie sie zwiększało, ale szyjka nadal była twarda, skróciła się do 1 cm i dalej nic, nie pomagały środki na jej rozmiękczenie. Dostałam znieczulenie zewnątrzoponowe ze wskazań medycznych, bo ból stawał się nie do zniesienia, a poród nie postępował. Po pierwszej dawce było nieco lżej, ale po godzinie ból wrócił, jeszcze większy, mimo podania kolejnej dawki nic sie nie zmieniało. Zbiegło sie mnóstwo osób, skurcze miałam co 1-1,5 minuty, ale poród nadal nie postępował, do tego coś zaczęło dziać się nie tak z tętnem Martusi, więc zdecydowali, że dla dziecka będzie lepiej, jeśli zrobią cesarskie cięcie, bo zaczyna się już robić niebezpiecznie. Szybciutko przewieźli mnie na inną salę, i o 20.35 usłyszałam płacz mojej małej kruszynki. Niestety najpierw zobaczyłam zdjęcia Martusi, które zrobił mąż, a dopiero o północy mi ją przywieźli. Jak zobaczyłam wreszcie moją małą córeczkę, wszystko to, co przeżyłam na sali porodowej, przestało mieć znaczenie, najważniejsze, że jest zdrowa, jak się już trzyma dzidzię w ramionach, na wszystko patrzy się inaczej. Ten cały ból, stres, wydaje się już o wiele mniejszy, już się o tym nie myśli, bo jedno spojrzenie na ten maleńki Skarb wynagradza wszystkie cierpienia.
Martwi mnie tylko jedno- muszę Martusię dokarmiać, bo mojego pokarmu jest za mało jak na jej potrzeby. Miałam nadzieję, że może coś się zmieni, podobno kobiety po cesarkach często później mają pokarm, ale minęły już prawie dwa tygodnie a nic się nie zmienia
Mój poród nie należał do najlżejszych. W sobotę (27.05) zaczęły mi się sączyć wody, nie było tego dużo, ale zawsze coś, więc szybciutko udałam się do szpitala. Tam stwierdzili, że mimo że nie mam jeszcze skurczy, poród może niedługo się zacząć, tylko... u nich nie ma miejsc, więc położna obdzwoniła kilka innych szpitali, przyjęli mnie w końcu w Instytucie Matki i Dziecka na Kasprzaka. Od razu zaprowadzili mnie na salę porodową, podłączyli KTG, i nic! żadnych skurczy. Wieczorem położyli mnie na patologii ciąży, w nocy znowu trafiłam na porodówkę, bo zaczęły się skurcze, ale po kilku godzinach zamiast się nasilać, zaczęły słabnąć, więc znowu mnie wysłali na patologię ciąży, potem znowu porodówka, znowu oddział... i zaczęłam się zastanawiać, czy będę tak latać w tą i z powrotem do skończenia świata. W poniedziałek stwierdzili, że nie ma na co czekać, skoro akcja porodowa do tej pory się sama nie zaczęła, to trzeba poród wywołać, bo za dużo czasu już minęło, odkąd zaczęły odpływać wody. O 10 podłączyli mi oksytocynę, zaczęły się skurcze, coraz silniejsze, ale pojawił się inny problem- rozwarcie sie zwiększało, ale szyjka nadal była twarda, skróciła się do 1 cm i dalej nic, nie pomagały środki na jej rozmiękczenie. Dostałam znieczulenie zewnątrzoponowe ze wskazań medycznych, bo ból stawał się nie do zniesienia, a poród nie postępował. Po pierwszej dawce było nieco lżej, ale po godzinie ból wrócił, jeszcze większy, mimo podania kolejnej dawki nic sie nie zmieniało. Zbiegło sie mnóstwo osób, skurcze miałam co 1-1,5 minuty, ale poród nadal nie postępował, do tego coś zaczęło dziać się nie tak z tętnem Martusi, więc zdecydowali, że dla dziecka będzie lepiej, jeśli zrobią cesarskie cięcie, bo zaczyna się już robić niebezpiecznie. Szybciutko przewieźli mnie na inną salę, i o 20.35 usłyszałam płacz mojej małej kruszynki. Niestety najpierw zobaczyłam zdjęcia Martusi, które zrobił mąż, a dopiero o północy mi ją przywieźli. Jak zobaczyłam wreszcie moją małą córeczkę, wszystko to, co przeżyłam na sali porodowej, przestało mieć znaczenie, najważniejsze, że jest zdrowa, jak się już trzyma dzidzię w ramionach, na wszystko patrzy się inaczej. Ten cały ból, stres, wydaje się już o wiele mniejszy, już się o tym nie myśli, bo jedno spojrzenie na ten maleńki Skarb wynagradza wszystkie cierpienia.
Martwi mnie tylko jedno- muszę Martusię dokarmiać, bo mojego pokarmu jest za mało jak na jej potrzeby. Miałam nadzieję, że może coś się zmieni, podobno kobiety po cesarkach często później mają pokarm, ale minęły już prawie dwa tygodnie a nic się nie zmienia