no to tak... czas na moje żalenie się... od mniej więcej 20.30 sobie popłakuję. Moja praca. Moja cholerna praca. Po 15 latach nagle okazuje się, że nie jestem dobrym pracownikiem, nie dbam o organizację pracy, że (parafrazując pewną rozmowę i kontekst wypowiedzi) mam robotę gdzieś. Nie miałam zamiaru w pracy mówić o ciąży jak najdłużej. Że wyszło jak wyszło? Nie planowałam krwawienia, plamień, krwiaka. Stan zdrowia przed ciążą miałam ogólnie dobry, wyniki w porządku, macica podleczona, kręgosłup pod kontrolą. Nic nie wskazywało, że będę na zwolnieniu już od 7 t ciąży, czyli od 12 lipca. Na przyjście dzidziusia szykowałam siebie już od października - usunęłam dziwne znamiona (nieszkodliwe jak się okazało, ale były w miejscach narażonych na podrażnienia), zaczęłam ćwiczyć jogę, żeby polepszyć kręgosłup i ogólnie siebie fizycznie podbudować; pigułki nie brałam już od końca listopada. Usg wewnętrzne było zrobione dwa razy. Konsultacje z dwoma ginekologami zaliczone, leczenie hiperprolaktynemii rozpoczęte. Zadbałam o siebie jak najlepiej się dało. Dzidziuś jest totalnie chciany i zaplanowany. Kurcze, ja naprawdę myślałam, że będę w pracy na pewno do końca października (taki był plan minimum), liczyłam, że do tego czasu zorganizuję swoje stanowisko pracy na czas nieobecności, że dam radę wstępnie pokazać koleżankom, co ja robię, na co trzeba uważać, co robić co miesiąc (pracuję w księgowości, więc to kwestia specyficznych rozliczeń). Szczegół, że wstępnie parę rzeczy już miałam przygotowane od dłuższego czasu - takie specyficzne instrukcje obsługi naszego księgowego programu. Drugi szczegół, że przyzwyczaiłam koleżanki z pracy, że rzadko kiedy mnie nie ma, więc nikt może się nie przejmował tym, co ja konkretnie robię. Trochę mówiłam o swoich obowiązkach dziewczynie, z która siedziałam w pokoju, ona niby wiedziała o wszystkim najwięcej. Teraz okazuje się, że UWAGA!!!!! powinnam w zasadzie powiedzieć w pracy o fakcie zajścia w ciążę praktycznie chyba w momencie zajścia. A uściślając - tu chyba poinformować moja bezpośrednia kierowniczkę o zamiarze zajścia w ciążę. Wszyscy wkoło mówili - a kiedy dziecko? kiedy? zrób sobie, na co czekać, to takie fajne, wyrównaj limit pracowych dzieci na osobę. I co śmieszne, najwięcej o tym mówiły osoby, które teraz mają największe pretensje. A przecież któraś z Was kochane juz mi napisała, że nie mam obowiązku w pracy mowić o swoich prywatnych sprawach, a ciąża do takowych należy. Dziś wieczorem miałam nieprzyjemną rozmowe z moja kierowniczką - mieszkamy w jednym bloku (słuzbowe mieszkania), przekazałam jej dziś mój służbowy pendrive. No i usłyszałam od niej, oj usłyszałam - dlaczego jej nie powiedziałam, przecież powinnam powiedzieć, że jestem w ciąży, inna koleżanka 2 lata temu przecież do niej przyszła i powiedziała, że jest w ciąży i że idzie na L4. Zwróciłam jej uwagę, że tamta tak zrobiła jak była w bardziej zaawansowanej ciąży niż ja, że nie przewidziałam, że będę mieć w moim stanie problemy zdrowotne, bynajmniej sobie ich nie życzyłam. Wyjaśnienie: poszlam na L4 po diagnozie szpitalnej - ciąża zagrożona poronieniem, było to akurat na drugi dzien urlopu mojej szefowej. Mialam ją zastepować w czasie jej nieobecności, jednak o tym fakcie zostałam powiadomiona nie z wyprzedzeniem, w obowiązkach pracownika mialam uzgodnione zastępstwo za kogo innego, postawiła mnie przed faktem dokonanym - prawo szefa - inne polecenia kierownika. Nie wywiązałam się z tego nie, że nie chciałam, ale z powodów zdrowotnych. Po powrocie z urlopu kierowniczka była załamana stertą rzeczy do zrobienia - tych, którymi ja miałam się zająć. Mówiła z pretensja w glosie, że jak to zobaczyła, to aż się popłakała. Że powinnam jej powiedzieć, bo inaczej by rozwiązała kweste zastępstwa, podpisywania i takich tam służbowych organizacji. Nie chciałam nikomu mówic o ciąży jak najdłużej, bo to moja sprawa, to takie intymne rodzinne przeżycie, nie do końca do celebracji akurat w mojej pracy (tu mój stan stal się sensacją, że mam już ponad 35 lat, że to nieślubne to dodaje większego plotkarskiego smaczku), drugi argument? to kwestie finansowe - dostaję po tyłku z kasą, nie dostanę kwartalnej premii, nie dostanę nagrody okolicznościowej na święto pracowe, 90% szans na utratę maciupkiej premii miesięcznej. Na L4 dostanę wyłącznie łysą, gołą pensję z budżetówki. Kompletne zero kasy na ekstra wydatki. Dołujące w okolicznościach utraty pracy przez mojego lubego. Nie tak mialo być. Wyszło jak wyszło. W perspektywie tak rodzinnej atmosfery w pracy będę prosiła moja gin o L4 na jak najdłużej nawet jak nie znajdzie medycznych wskazań. Juz sama nie wiem, pewnie jestem świnia a nie dobra koleżanka, nie staram się wcale a wcale. Ale psychicznie mnie to wykańcza. Te ploty i pretensje - pocztą pantoflową o mojej ciązy wie np osoba, która już nie pracuje z nami. Mój mnie dzis wieczorem uspokajał, że praca nie jest teraz priorytetem. Głupia jestem, że się aż tak przejmuję. Ma byc ktos przyjęty na zastępstwo na moje miejsce. Perspektywa? po urlopie macierzyńskim pewnie będę pracowała ale już na innym stanowisku, fajna zsyłka po 15 latach
Po co ja sie poświęcałam, nie chodzilam na urlopy (wyobraźcie sobie, że mam do wykorzystania prawie cały zeszłoroczny urlop oprócz tegorocznego), ustepowalam z terminami.
Przepraszam za rozpisanie się, za chaotyczną wypowiedź. Jestem podlamana. I ciągle łzy napływaja do oczu. Staram się uspokajać, tylko że to tak trudno olać i nie myśleć o takim problemie