Cześć dziewczyny!
Dawno mnie tutaj nie było i nawet nie próbuję nadrabiać zaległości w czytaniu!
W tamtym tygodniu w sobotę, a właściwie w niedzielę o 3 nad ranem wylądowałam w szpitalu ze skurczami - normalnie myślałam, że urodzę! Zaczęło się już wieczorem - postanowiłam, że zaraz rano pojadę sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale w nocy nie wytrzymałam: silne skurcze co 5 min, ból w dole brzucha i tak przez 2 godziny... Na szczęście szyjka jeszcze nie zaczęła się rozwierać, a z dzidziami wszystko dobrze. Leżałam pod kroplówką 20 godzin, potem dostawałam leki doustnie no i w końcu po 4 dniach mnie wypuścili. Dostałam też sterydy na szybszy rozwój płuc dzieci - na wszelki wypadek, gdyby miały urodzić się za wcześnie.
Teraz leżę w domu, zaciskam nóżki i łykam leki garściami - na szczęście skurcze ustąpiły niemal całkowicie. W sumie fizycznie czuję się nieźle, ale psychicznie wysiadam - nie potrafię pozbyć się strachu... Niby jest wszystko w porządku i jak nie będę szaleć, to mam szansę utrzymać ciążę do końca, ale wiadomo jak to jest: po takich przygodach trudno być optymistą.
Do kontroli idę dopiero w przyszłym tygodniu w piątek i już się boję. Mam nadzieję, że stan mojej szyjki się nie pogorszy. Mój lekarz jest zdecydowanym przeciwnikiem zakładania szwu, a pesar jego zdaniem w moim przypadku nic nie pomoże. Szkoda, bo czułabym się pewniej, gdyby szyjka była jakoś zabezpieczona. No ale kłócić się z nim nie będę, w końcu on jest lekarzem i wie lepiej (mam nadzieję).
To tyle u mnie. Zmykam do łóżka.
Buziaki dla wszystkich!!!!