reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Każda z nas wita styczeń z nadzieją i oczekiwaniem. Myślimy o tym, co możemy osiągnąć, co chcemy zmienić, kogo kochamy i za kogo jesteśmy wdzięczne. Ale niektóre z nas mają tylko jedno pragnienie – przetrwać, by nadal być przy swoich bliskich, by nadal być mamą, partnerką, przyjaciółką. Taką osobą jest Iwona. Iwona codziennie walczy o swoje życie. Każda chwila ma dla niej ogromne znaczenie, bo wie, że jej dzieci patrzą na nią z nadzieją, że mama zostanie z nimi. Każda złotówka, każde udostępnienie, każdy gest wsparcia przybliża ją do zwycięstwa. Wejdź na stronę zbiórki, przekaż darowiznę, podziel się informacją. Niech ten Nowy Rok przyniesie szansę na życie. Razem możemy więcej. Razem możemy pomóc. Zrób, co możesz.
reklama

Listopad 2009

Dziewczyny, dobry tekst -nie wiem, może już go widziałyście..ale faktycznie coś w tym jest:
Dzieci tamtych rodziców
Byliśmy wychowywani w sposób, który psychologom śni się
zazwyczaj w koszmarach zawodowych, czyli patologiczny.
Na szczęście, nasi starzy nie wiedzieli, że są patologicznymi rodzicami.
My nie wiedzieliśmy, że jesteśmy patologicznymi dziećmi.
W tej słodkiej niewiedzy przyszło nam spędzić nasz wiek dziecięcy.
Wspominany z nostalgią lata 70, 80.
Wszyscy należeliśmy do bandy osiedlowej i mogliśmy bawić się
na licznych budowach. Gdy w stopę wbił się gwóźdź,
matka go wyciągnęła i odkażała ranę fioletem. Następnego dnia znowu
szliśmy się bawić na budowę. Matka nie drżała ze strachu, że się
pozabijamy. Wiedziała, że pasek uczy zasad BHZ (Bezpieczeństwo i Higiena
Zabawy). Siniaki i zadrapania były normalnym zjawiskiem. Szkolny
pedagog nie wysyłał nas z tego powodu do psychologa rodzinnego.
Skakaliśmy z balkonu na odległość. Łomot spuścił nam sąsiad.
Ojciec postawił mu piwo.
Do szkoły chodziliśmy półtorej kilometra piechotą. Ojciec
twierdził, że mieszkamy zbyt blisko szkoły, on chodził pięć kilometrów.
Współczuliśmy koledze z naprzeciwka, on codziennie musiał
chodzić na lekcje pianina. Miał pięć lat. Rodzice byli oburzeni
maltretowaniem dziecka w tym wieku. My również.
Nie chodziliśmy do prywatnego przedszkola.
Rodzice nie martwili się, że będziemy opóźnieni w rozwoju.
Uznawali, że wystarczy jeśli zaczniemy się uczyć od zerówki.
Nikt nie latał za nami z czapką, szalikiem i nie sprawdzał czy się
spociliśmy. Z chorobami sezonowymi walczyła babcia.
Do walki z grypą służył czosnek, miód, spirytus i pierzyna.
Do lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Jedliśmy jagody,
na które wcześniej nasikały lisy i sarny. Mama nie bała się ze zje nas
wilk, zarazimy się wścieklizną albo zginiemy. Skoro zaś tam doszliśmy, to
i wrócimy. Oczywiście na czas. Powrót po bajce był nagradzany paskiem.
Gdy sąsiad złapał nas na kradzieży jabłek, sam wymierzał nam karę.
Sąsiad nie obrażał się o skradzione jabłka, a ojciec o zastąpienie
go w obowiązkach wychowawczych.
Ojciec z sąsiadem wypijali wieczorem piwo - jak zwykle.
Nikt nas nie poinformował jak wybrać numer na Milicję, żeby zakablować
rodziców. Oczywiście, chętnie skorzystalibyśmy z tej wiedzy.
Niestety, pasek był wtedy pomocą dydaktyczną,
a Milicja zajmowała się sprawami dorosłych.
Swoje sprawy załatwialiśmy regularną bijatyką w lasku. Rodzice
trzymali się od tego z daleka. Nikt, z tego powodu, nie trafiał do
poprawczaka. Pies łaził z nami - bez smyczy i kagańca.
Srał gdzie chciał, nikt nie zwracał nam uwagi.
Raz uwiązaliśmy psa na "sznurku od presy" i poszliśmy z nim na
spacer, udając szanowne państwo z pudelkiem. Ojciec powiązał nas na
sznurkach i też wyprowadził na spacer. Zwróciliśmy wolność psu, na zawsze.
Mogliśmy dotykać inne zwierzęta.
Nikt nie wiedział, co to są choroby odzwierzęce.
Sikaliśmy na dworze. Zimą trzeba było sikać tyłem do wiatru,
Każdy dzieciak to wiedział.
Stara sąsiadka, którą nazywaliśmy wiedźmą, goniła nas z laską.
Ciągle chodziła na nas skarżyć. Rodzice nadal kazali się jej kłaniać,
mówić Dzień dobry i nosić za nią zakupy.
Wszystkim starym wiedźmom musieliśmy mówić Dzień dobry.
A każdy dorosły miał prawo na nas to Dzień dobry wymusić.
Dziadek pozwalał nam zaciągnąć się swoją fajką.
Potem się głośno śmiał, gdy powykrzywiały się nam gęby.
Trzymaliśmy się z daleka od fajki dziadka.
Nikt nas nie odprowadzał. Każdy wiedział, że należy iść lewą
stroną ulicy i nie wpaść pod samochód, bo będzie łomot.
Czasami mogliśmy jeździć w bagażniku starego fiata, zwłaszcza
gdy byliśmy zbyt umorusani, by siedzieć wewnątrz.
Gotowaliśmy sobie obiady z deszczówki, piasku, trawy i sarnich bobków.
Czasami próbowaliśmy to jeść.
Żarliśmy placek drożdżowy babci do nieprzytomności.
Nikt nam nie liczył kalorii.
Jedliśmy niemyte owoce prosto z drzewa i piliśmy wodę ze
strugi. Nikt nie umarł.
Nikt nam nie mówił, że jesteśmy ślicznymi aniołkami.
Dorośli wiedzieli, że dla nas, to wstyd.
Nikt się nie bawił z babcią, opiekunką lub mamą.
Od zabawy mieliśmy siebie nawzajem.
Mieliśmy tylko kilka zasad do zapamiętania. Wszyscy takie
same. Poza nimi, wolność była naszą własnością.
Wychowywali nas sąsiedzi, stare wiedźmy, przypadkowi
przechodnie i koledzy ze starszej klasy.
Wszyscy przeżyliśmy, nikt nie trafił do więzienia. Nie wszyscy
skończyli studia, ale każdy z nas zdobył zawód.
Niektórzy wychowują swoje dzieci według zaleceń psychologów.
Nie odważyli się zostać patologicznymi rodzicami.
Dziękujemy rodzicom za to, że wtedy jeszcze nie wiedzieli, jak należy nas
"dobrze" wychować.
To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo bez ADHD, bakterii, psychologów,
zamkniętych placów zabaw i lekcji baletu.
A nam się wydawało, że wszystkiego nam zabraniają!

Mam nadzieję, że nikogo nie urażę tym tekstem..

 
reklama
Matko ile tu prawdy!!! Sama prawda!!!

Zupy z trawy, piasku - to były moje specjały:tak: miałam z braćmi "kuchnię", wielkie gary:-D
Zabawy na budowach, gwoździe w stopach - norma;-)
Stare wiedźmy też były:-D
Ja tylko lania nie dostawałam :-D ale dziadek zawsze powtarzał - ja chodziłem do szkoły 5 km! Wy macie luksusy (fakt szkołę miałam na przeciwko domu ;) )
 
Maxwell dobry tekst :-D:-D Dużo w tym prawdy, jak nie wszystko. Ja tez latałam po budowach, gwozdzie w stopy wbijalam, cały czas na dworzu, czesto jadlam w biegu, nad wode i do lasu chodzilam z kolezankami, sasiedzi gonili nas za zrywanie owoców hihihi, o pianinie i balecie nawet nie slyszalam. Nie wyobrazam sobie teraz pozwalac swojej córce na takie rzeczy, chyba bym ze strachu umarła:szok:
 
Dziewczyny, dobry tekst -nie wiem, może już go widziałyście..ale faktycznie coś w tym jest:
Dzieci tamtych rodziców
Byliśmy wychowywani w sposób, który psychologom śni się
zazwyczaj w koszmarach zawodowych, czyli patologiczny.
Na szczęście, nasi starzy nie wiedzieli, że są patologicznymi rodzicami.
My nie wiedzieliśmy, że jesteśmy patologicznymi dziećmi.
W tej słodkiej niewiedzy przyszło nam spędzić nasz wiek dziecięcy.
Wspominany z nostalgią lata 70, 80.
Wszyscy należeliśmy do bandy osiedlowej i mogliśmy bawić się
na licznych budowach. Gdy w stopę wbił się gwóźdź,
matka go wyciągnęła i odkażała ranę fioletem. Następnego dnia znowu
szliśmy się bawić na budowę. Matka nie drżała ze strachu, że się
pozabijamy. Wiedziała, że pasek uczy zasad BHZ (Bezpieczeństwo i Higiena
Zabawy). Siniaki i zadrapania były normalnym zjawiskiem. Szkolny
pedagog nie wysyłał nas z tego powodu do psychologa rodzinnego.
Skakaliśmy z balkonu na odległość. Łomot spuścił nam sąsiad.
Ojciec postawił mu piwo.
Do szkoły chodziliśmy półtorej kilometra piechotą. Ojciec
twierdził, że mieszkamy zbyt blisko szkoły, on chodził pięć kilometrów.
Współczuliśmy koledze z naprzeciwka, on codziennie musiał
chodzić na lekcje pianina. Miał pięć lat. Rodzice byli oburzeni
maltretowaniem dziecka w tym wieku. My również.
Nie chodziliśmy do prywatnego przedszkola.
Rodzice nie martwili się, że będziemy opóźnieni w rozwoju.
Uznawali, że wystarczy jeśli zaczniemy się uczyć od zerówki.
Nikt nie latał za nami z czapką, szalikiem i nie sprawdzał czy się
spociliśmy. Z chorobami sezonowymi walczyła babcia.
Do walki z grypą służył czosnek, miód, spirytus i pierzyna.
Do lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Jedliśmy jagody,
na które wcześniej nasikały lisy i sarny. Mama nie bała się ze zje nas
wilk, zarazimy się wścieklizną albo zginiemy. Skoro zaś tam doszliśmy, to
i wrócimy. Oczywiście na czas. Powrót po bajce był nagradzany paskiem.
Gdy sąsiad złapał nas na kradzieży jabłek, sam wymierzał nam karę.
Sąsiad nie obrażał się o skradzione jabłka, a ojciec o zastąpienie
go w obowiązkach wychowawczych.
Ojciec z sąsiadem wypijali wieczorem piwo - jak zwykle.
Nikt nas nie poinformował jak wybrać numer na Milicję, żeby zakablować
rodziców. Oczywiście, chętnie skorzystalibyśmy z tej wiedzy.
Niestety, pasek był wtedy pomocą dydaktyczną,
a Milicja zajmowała się sprawami dorosłych.
Swoje sprawy załatwialiśmy regularną bijatyką w lasku. Rodzice
trzymali się od tego z daleka. Nikt, z tego powodu, nie trafiał do
poprawczaka. Pies łaził z nami - bez smyczy i kagańca.
Srał gdzie chciał, nikt nie zwracał nam uwagi.
Raz uwiązaliśmy psa na "sznurku od presy" i poszliśmy z nim na
spacer, udając szanowne państwo z pudelkiem. Ojciec powiązał nas na
sznurkach i też wyprowadził na spacer. Zwróciliśmy wolność psu, na zawsze.
Mogliśmy dotykać inne zwierzęta.
Nikt nie wiedział, co to są choroby odzwierzęce.
Sikaliśmy na dworze. Zimą trzeba było sikać tyłem do wiatru,
Każdy dzieciak to wiedział.
Stara sąsiadka, którą nazywaliśmy wiedźmą, goniła nas z laską.
Ciągle chodziła na nas skarżyć. Rodzice nadal kazali się jej kłaniać,
mówić Dzień dobry i nosić za nią zakupy.
Wszystkim starym wiedźmom musieliśmy mówić Dzień dobry.
A każdy dorosły miał prawo na nas to Dzień dobry wymusić.
Dziadek pozwalał nam zaciągnąć się swoją fajką.
Potem się głośno śmiał, gdy powykrzywiały się nam gęby.
Trzymaliśmy się z daleka od fajki dziadka.
Nikt nas nie odprowadzał. Każdy wiedział, że należy iść lewą
stroną ulicy i nie wpaść pod samochód, bo będzie łomot.
Czasami mogliśmy jeździć w bagażniku starego fiata, zwłaszcza
gdy byliśmy zbyt umorusani, by siedzieć wewnątrz.
Gotowaliśmy sobie obiady z deszczówki, piasku, trawy i sarnich bobków.
Czasami próbowaliśmy to jeść.
Żarliśmy placek drożdżowy babci do nieprzytomności.
Nikt nam nie liczył kalorii.
Jedliśmy niemyte owoce prosto z drzewa i piliśmy wodę ze
strugi. Nikt nie umarł.
Nikt nam nie mówił, że jesteśmy ślicznymi aniołkami.
Dorośli wiedzieli, że dla nas, to wstyd.
Nikt się nie bawił z babcią, opiekunką lub mamą.
Od zabawy mieliśmy siebie nawzajem.
Mieliśmy tylko kilka zasad do zapamiętania. Wszyscy takie
same. Poza nimi, wolność była naszą własnością.
Wychowywali nas sąsiedzi, stare wiedźmy, przypadkowi
przechodnie i koledzy ze starszej klasy.
Wszyscy przeżyliśmy, nikt nie trafił do więzienia. Nie wszyscy
skończyli studia, ale każdy z nas zdobył zawód.
Niektórzy wychowują swoje dzieci według zaleceń psychologów.
Nie odważyli się zostać patologicznymi rodzicami.
Dziękujemy rodzicom za to, że wtedy jeszcze nie wiedzieli, jak należy nas
"dobrze" wychować.
To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo bez ADHD, bakterii, psychologów,
zamkniętych placów zabaw i lekcji baletu.
A nam się wydawało, że wszystkiego nam zabraniają!

Mam nadzieję, że nikogo nie urażę tym tekstem..

DOKŁADNIE!!! tylko nie miałam dostępu do sarnich bobków :( widzę, ze wiele straciłam przez to :D
usmieliśmy się z A. do łez aż Michała obudzilismy ale to wszystko najszczersza prawda
 
co do sarnich bobków :) kiedy bylismy na wyspie zakynthos ktora obfituje w duże żólwie, na pewnej plazy dzieci bawiły się duzymi kulkami...............to były bobki tych zółwi. Nie wiem czy rodzice wiedzieli czy nie ;/ hehehe
 
W ogóle cze.
Tekst dobry, szkoda, że ja mieszkałam w śródmieściu nie było tam budów, ale była rzeka:-D gdzie oczywiście się zmoczyłam i w listopadzie suszyłam spodnie i rajstopy, by rodzice nic nie wiedzieli...
Moje wariują w domu, pogoda jako taka, na dziedzińcu były atrakcje dla dzieci, ale moje nie za bardzo się jeszcze nadają... Porysowały, pojadły ciasteczek i powariowały w piaskownicy...
Nie wiem co komu miałam napisać, więc znikam , bo dopiero obiad skończyliśmy...
 
Ostatnia edycja:
Ale dziś dzień!

Najpierw stłukłam duży słoik, potem dwie figurki, a teraz Asia przebiła łyżką dno szklanki:szok:

Zaliczyłyśmy znowu zakupy w ccc - tym razem byłyśmy po "sportowe" sandały dla Julki a przy okazji kupiłam trampeczki dla Asi. Potem spożywka, a na koniec plac zabaw.
Asia przyczepiła się do dziewczynki która miała chipsy i ciągle za nią chodziła "daj, daj, daj":-DBiedne dziecko wygłodzone:-D
 
Maxwell rozwaliłaś mnie tym postem:-Dcałe dzieciństwo przed oczami miałam.i nawet miałam znajome rodzenstwo co musiało się rzeczywiście uczyć gry na fortepianie i jezdzić na rowerze tylko koło domu.ale był ubaw bo z całą bandą po cichaczu chodziliśmy pod ich okno i patrzyliśmy jak grają na tym nieszczęsnym fortepianie...:-Doczywiście słychać Nas było no bo trudno się było nie chochotać.Jagody w lesie normalka,jabłka tak samo podkradane były jeszcze zielone i niedojrzałe:-Di na dworze od rana do wieczora:-Dfajnie było....:-)
 
I nie przejmuj się, ja do tej pory latam kilka razy w nocy do pokoi lasek i sprawdzam (nawet Julię!) czy oddychają. Wiem - świr ze mnie. Ale tak już mam. Jak nie sprawdzę to nie zasnę.

o rany, a ja nadal o dokładnie 1,5 roku nie wiem co to spokojny sen i zasypianie :)
Jak Ala śpi to nie mogę myśleć spokojnie o oglądaniu jakiegoś programum, czy filmu, a szczegolnie nie o seksie bo cały czas się boję że się obudzi. I przeważnie się budzi :)
A jak się nie obudzi to jak się położę sama spać to też co chwila wstaję i sprawdzam czy jej nie zimno itd. No masakra jakaś.

Paradoksalnie naljepiej spało nam się - w szpitalu.. Spałyśmy razem na sofce, tam zasypiała, ja też szłam spać wcześnie zaraz po 22.00 i budziła się w nocy najwyżej raz.
 
reklama
maxwell ja tez jak to przeczytalam to tak jakbym o sobie czytala, jedyne co to chodzilam na balet:tak: dobrych kilka lat. Ha zabawy na budowach i te sprawy hehe;) jest co wspominac, zupki z piaski i trawy jak dziunka:-D
raz tylko przesadzilam jak mialam ok 5, 6 lat, bawilam sie z kuzynka o dwa lata mlodsza w dom :) i ciocia, ktora obok mieszka wyrzucila akurat jakies tabletki na serce czy cos a ja to widzialam i wzielam do naszych zupek i sie najadlam samych tabletek, porzeczek i przepilam woda, oj pamietam dokladnie co sie dzialo ale bylam chora, masakra:/
a siniaki cale dziecinstwo mialam na nogach, teraz chyba Kuba to po mnie odziedziczyl:)
jezdzilam jak szalona na rowerze, mam to nagrane ;) ach, to byly czasy, nad stawy sie chodzilo i przemycalo fajki od wujkow dla starszych kolezanek i kolegow ;)
pamietam jak tylko prosili, zeby nie mowic nikomu a wykorzystac to umieli.
Jablka tez sie kradlo, chowalo sie w trawie i jak ludzie wracali z kosciola to chcialo sie ich zlapac na nitke, ktora sie rozkladalo na ulicy (robilo z niej kolko) a my schowani w krzakach trzymalismy jej koniec i mielismy pociagnac, jak ktos wszedl w nia hehe;)
 
Do góry