Na zachodzie podobno jest tendencja do niespieszenia się z zaleceniem łyżeczkowania, zabieg to rzadkość. Na tym etapie nie wydaje mi się, żeby był potrzebny. Podejrzewam i przeczuwam, że u mnie też nie byłby potrzebny, tylko nikt nie chciał nawet spróbować dać mi szansę. Lekarz zobaczył mnie tuż po poronieniu, jeszcze miałam skurcze, jeszcze macica różne tkanki wydalała, stwierdził, że niewiele zostało i posłał na łyżeczkowanie. Nie rozumiem. Skoro niewiele zostało, czemu nie można było spróbować naturalnie. Trochę mam żal. Ciągle się denerwuję, czy na pewno wszystko się goi jak należy. Wczoraj byłam na kontroli, zadowolona, że wreszcie nie plamię (ogromna ulga, plamiłam lub krwawiłam w sumie już od ponad miesiąca, ile można..), to się okazało, że jeszcze plamienie wróci, bo w macicy widać płyn. Ech...
Czy mogę spytać, jakie miałaś komplikacje po łyżeczkowaniu?
Samego poronienia wczesnej ciąży nie ma się co bać. Dziewczyny mówią, że boli, jak na okres. Szczególnie właśnie takie bardzo wczesne. Ja poroniłam w 9 tygodniu w/g OM (ciąża obumarła ok. 3 dni wcześniej) i bolało. Nie wiem, czy jak na okres, bo mam raczej mało bolesne miesiączki, a jeśli inne kobiety mają takie, to współczuję, ale mimo, iż mam ogólnie bardzo niski próg bólu a wspomnienie na świeżo, nie jest to aż tak straszne. A z łyżeczkowaniem na takim etapie mam nadzieję, że nawet u nas nie będą się spieszyć. Tym bardziej, że to chyba i dla psychiki łatwiejsze, świadomość, że coś się stało samo, naturalnie.