Cześć,
Wiem, że temat był już kilka razy poruszany ale od dłuższego czasu nikt tam nie dawał znaku 'życia'. Dlatego też postawiłam założyć jeszcze jeden, opowiedzieć swoją historię i co za tym idzie poprosić was o radę. Może akurat znajdzie się tu mama aniołka, która mnie zrozumie bo akurat tego mi najbardziej brakuje.
Więc tak, może na początek się przedstawię. Patrycja (miło mi), mam 26lat, mieszkam w woj. pomorskim. Oto moja historia....
W 2017 roku byłam w ciąży. Zawsze marzyłam o bobo, a w szczególności o córeczce.
Moje życie mnie niestety nie oszczędzało ale to nie o tym.
Zacznę od tego, że nie miałam jakichkolwiek oznak ciąży. Krwawienia miałam, jednak fakt nie były systematyczne ale to przez to, że miałam tak od momentu rozpoczęcia miesiączkowania. W czerwcu 2017 zauważyłam dziwne bóle brzucha, a także pojawiły się wymioty. Obserwowałam brzuch ale nic się nie zmieniało, okres jak był tak był. Poszłam do lekarza, zrobił badania... przepisał żelazo/witaminy i kazał jedynie obserwować ( moja mama miała raka żołądka, stąd ta obserwacja). Wymioty ustąpiły, było ok. Po pewnym czasie mój partner zauważył (był to październik), że troszkę przytyłam i jakbym miała większy brzuch. Ostatnią miesiączkę miałam w lipcu. Mam nerwicę, przez co często się stresuję i miałam już nie raz tak że okresu nie miałam nawet przez kilka miesięcy.
23.10.2017r - wykonałam test -> był pozytywny. W oczach przerażenie, w głowie strach. Od razu zadzwoniłam do partnera aby przyjechał.
Na drugi dzień był już u mnie. Wiem to złe, bardzo złe ale na początku pomyślałam o aborcji. Przeraził mnie fakt, że mogłabym być takim rodzicem jak moi, a nie chciałabym małej istocie zniszczyć życia. Wiem, to żadne usprawiedliwienie.
Znalazłam ginekologa, przyjął mnie. Wieczorem pojechaliśmy. Byłam cała w nerwach, mój partner również. Weszłam do gabinetu.
Od razu na samolocik - jest Pani w ciąży, już zaawansowanej. Sam był w szoku, bo nic a nic nie było po mnie widać. Miałam lekkie 'fałdki' ale to zawsze tak miałam - genetyka. Od razu na łóżko i usg. Usłyszałam to raz jeszcze, jest Pani w ciąży, to dziewczynka - od razu żałowałam swoich wczorajszych myśli. Lekarz powoli mówił: ma twoje usta, twój nosek i cisza,pierwszy raz usłyszałam bicie małego serduszka, a po chwili wymowne 'hmm'. Nie wiedziałam co się dzieje. Byłam w szoku. Kazał mi się ubrać i zaprosił do biurka. Wtedy to usłyszałam - ANENCEPHALIA / BEZCZASZKOWIEC / WADA LETALNA. Zrobiłam się blada, moje dziecko umrze. Szacował, że może to był 28/29 tydzień.
Następnego dnia znów przyszliśmy - myślałam, że lekarz się pomylił i inny znajdzie tył główki mojej córeczki. Niestety, potwierdził wadę.
Powiedzieliśmy mojej mamie. Tylko jej.
Ginekolog wysłał mnie do UM w innym mieście - tam mieli mi pomóc, wywołać poród. Nic bardziej mylnego. Najgorsze chwile. Podczas usg krzywili się, ordynator oddziału patologii ciąży zaczął mnie straszyć że macica mi wypadnie, że mogę umrzeć podczas wywołania, że co na to telewizja i kościół jak się dowiedzą, psycholog z teksem do mnie: i tak po prostu pani o tym mówi, nie chce sobie nic zrobić? normalnie każdy robi sobie krzywdę a pani / wtedy zaczęła coś tam pisać. Fakt, gdybym nie wypisała się na własne żądanie 31 października to skoczyłabym z okna, nigdy nie spotkałam tak niemiłych ludzi. Nie chcieli przerwać mojej ciąży, nie chcieli w ogóle pomóc - tak jak obiecywał mój ginekolog.
Wróciłam do domu, 4 listopada były moje 25 urodziny. Nie miałam ochoty na świętowanie, moje dziecko umierało.
Z dnia na dzień brzuch stawał się coraz większy. Byłam na jeszcze jednej konsultacji, u ówczesnego ordynatora porodówki/ginekologi - wiadomo, potwierdził. Powiedział mi, że dziecko już nie rośnie, że mam strasznie dużo płynów, że jeśli nie urodzę do świąt to 27 grudnia mam się stawić w szpitalu na wywołanie abym w nowy rok nie wchodziła z tym 'ciężarem'.
10 listopada - poczułam skurcze. Po 23 pojechaliśmy do szpitala. Pani mnie przyjęła, badali, dali coś na uspokojenie i spać. Obserwowali mnie całą noc, opiekę miałam naprawdę dobrą.
11 listopada - mama przyjechała wraz z ojcem, było mu przykro że nic nie powiedziałam ale zrozumiał. Płakał razem ze mną. Po 11 pojechali do domu.
O 12:00 wszystko się zaczęło. Trafiłam na salę porodową.
Moja córeczka urodziła się 11 listopada 2017 r o godzinie 12:30, a zmarła o 12:33 WAGA: 1130gram / Długość: 38cm / szacunkowo: 31 tydzień Daliśmy jej na imię: ANIELKA
Żyła tylko 3minutki ale powiem szczerze, że jak na tę wadę miała naprawdę piękną buźkę.
Oczywiście poród odbył się 'siłami natury' - przez co mam traumę. Nie mogę powiedzieć złego słowa na szpital w którym byłam, po porodzie umieścili mnie na inny oddział, miałam osobną salę abym była z dala od innych mam i ich niemowlaczków.
Pochowaliśmy Anielkę na cmentarzu. Mój partner powiedział o wszystkim swoim rodzicom, jednakże nie przyjechali na pogrzeb bo jak to stwierdziła jego matka: to nie najlepszy moment na poznawanie moich rodziców.
Przez pierwszy rok przychodziłam codziennie, nawet po kilka razy. Byłam u psychologa. Kłótnie z partnerem. Ciągle mi powtarzano, już nie płacz, nie ma już sensu,
Teraz w listopadzie będzie miła dwa latka, chciałam postawić pomniczek ale nie mam niestety tyle pieniążków, dopiero poszłam do pracy.
Obecnie mieszkam w innym mieści, ze względu na pracę partnera. Jest policjantem i póki co nie może się przenieść.
Jeżdżę do córci co dwa tygodnie, niestety sama. On jak ma wolne to i tak znajdzie jakieś 'ale. Cóż, trudno.
Czy któraś z was wyszła z depresji, macie jakiś sposób? Chciałabym móc znów zacząć żyć, nie nosić tylko czarnego. Móc się uśmiechać, patrzeć na inne dzieci.
Wiem, piszę nieskładnie, chaotycznie ale to z nerwów.
Muszę wybrać pomniczek, ale nie wiem jaki. Nie wiem. Boję się przez to przechodzić, znów.
Proszę, pomóżcie. Błagam, pomóżcie znaleźć mi siłę aby dalej żyć...