Właśnie bycie optymistką ciągle kopie mnie w dupie, mam nadzieję, że będzie dobrze, trzymam się tego i nagle coś jeb.
Rozważam pójście do specjalisty bo jest coraz gorzej. Życie mi się sypie, w domu ani chwili spokoju, a wiecie co? Najlepszym lekarstwem na to byłoby mieszanie osobno, tzn na swoim bez rodziców, to właśnie przez nich mam najwięcej stresu, ich problemy mam na głowie bo niestety dotkną i mnie i mojego narzeczonego. Nie mamy możliwości uciec, wynająć czegoś... Najbardziej promieniałam wręcz jak wyprowadziliśmy się do matki narzeczonego ale do czasu, ona zaczęła mieć jazdy jakieś swoje i musieliśmy wracać. Jak tylko jest iskra nadziei to zaraz ją coś gasi i to z impetem. Jak np. mieliśmy załatwić karencje spłaty kredytu, miał tylko wydłużyć się czas spłaty i zwiększyć się lekko procent co nie miało jakoś bardzo nas dotknąć, a okazuje się (kiedy już wszystko zaplanowaliśmy) ze jednak raty wzrosną o kilkadziesiąt złotych więc sensu nie ma ta karencja. Głupi przykład. Ale tak to u nas wygląda. To doprowadza mnie do obłędu ostatnio, dlatego też chce przestać się starać, znaleźc pracę podreperować nasz budżet i może jakoś to się ułoży. Pesymista wybija się ze mnie przez to że optymizm bardziej boli więc pozostaje mi być realistą.
Chodząc do gimnazjum też leczyłam się psychiatrycznie z nerwicy...