Coś w tym stylu. Najpierw było, że daje pół roku. Potem mówię mu, że choćby się zesrał (sory za określenie) a będzie mnie tak pod ścianą stawiał to w życiu nie wyjdzie. Bo ja przeżywam, ryczę (po nim jakby wszystko spływało) i zwyczajnie nie ma to szans, by wyszło.
To on na to że nie chce bym się tak czuła, że no będziemy próbować różnych opcji, że mogę umówić do kliniki na NFZ on weźmie wolne w pracy i pójdzie, przebada sie... że on nie chce z nikim innym bla bla bla.
Już przestaje nawet wierzyć w te jego czułe słówka. Szczerze mu powiedziałam, że takim zachowaniem zabija wszelkie uczucia jakim go darze.
Potem tłumaczy bym go zrozumiała, bo on chce być szczęśliwy. że dziecko to jego sens istnienia, bo takto to on nie ma celu w życiu żadnego i nic go nie cieszy, że ma swoje lata (40) i czas mu się kończy na tacierzyństwo... takie tam gadanie.
(w zeszłym roku przedstawiał to właśnie jako ultimatum)