Witajcie Mamuśki!
Znalazłam w końcu chwilkę żeby opisać Wam mój poród... Trochę tego wyszło, ale mam nadzieję, że Was nie zanudzę
....
Jak może pamiętacie skurcze odczuwałam całą noc, ale były na tyle delikatne, że najpierw odmoczyłam się w wannie, a potem drzemaliśmy sobie przy spokojnej muzyce.... Od czasu do czasu wchodziłam na piłkę i tak sobie czekaliśmy na mocniejsze skurcze. Około 4-tej nad ranem były już co 3-4 minuty, więc postanowiliśmy pojechać z Mężusiem do szpitala. Na izbie przyjęć przyjęła nas z uśmiechem bardzo miła położna - mimo, że obudziliśmy ją przed 5-tą nad ranem... Na początek rejestracja, badanie tętna płodu i sprawdzenie mojego rozwarcia. Okazało się, że mam dobre 3 cm, więc telefon na górę po Pana doktora żeby mnie zbadał do przyjęcia. Byłam podekscytowana, a jednocześnie wyjątkowo spokojna i bardzo się cieszyłam, bo pomyślałam że już nie ma odwrotu...... Po kilku minutach przyszedł lekarz, który po badaniu potwierdził rozwarcie i zabrał nas z Mężusiem do góry na badanie usg, po którym poszedł ze mną na porodówkę. A tam papierologii ciąg dalszy, brrr
Całe szczęście, że skurcze były spokojne, więc kucałam sobie i oddychałam, a Pan doktor z dwoma położnymi wzięli mnie w krzyżowy ogień pytań. Czułam się jak w jakimś teleturnieju, hehe
Zanim to wszystko załatwiliśmy to minęła ponad godzina, więc około 6.30 przesympatyczna położna Kasia zaprowadziła nas na salkę nr 1 i podłączyła mnie pod zapis ktg, na którym wyszły regularne skurcze, a potem zrobiła lewatywkę. Wzięłam sobie jeszcze prysznic i o godzinie 7-mej rano przyszła nowa zmiana i trafiłam na świetną, młodziutką położną: Panią Ewę, która była ze mną do końca porodu. Super kobietka!
O siódmej zbadała mnie i stwierdziła 4 cm rozwarcia. Dostałam jeszcze dwa czopki na zmiękczenie szyjki. Położna powiedziała, że wszystko ładnie się rozwija, więc poprosiłam o piłkę i tak sobie skakałam przez następną godziną i wyskakałam kolejny centymetr rozwarcia. Mój Mężulek był tak zmęczony, że przysypiał siedząc na krzesełku - potem się dowiedziałam, że zatrzymała mi się akcja i dlatego podali mi oksytocynę - chyba jak zasnął to jemu się coś zatrzymało, hehe :-)
:-) O godzinie 9 –tej miałam już 6 cm, ale położna stwierdziła że główka jest dość wysoko i proponuje podłączyć oksytocynę. My z Mężusiem wyraziliśmy zgodę, bo pomyślałam, że to powinno przyspieszyć akcję i przyspieszyło, ale jak...?!
O 9.15 położna podłączyła mnie do zapisu ktg i jednocześnie podpięła mi kroplówkę. No i zaczęła się jazda bez trzymanki!!! Nie minęło 15 minut i poczułam jak główka napiera między moimi nogami i w tym momencie chlusnęły wody! Kolejne pół godzinki to skurcz za skurczem – bolało strasznie - myślałam, że zacznę chodzić po ścianach!!!
Na szczęście Mężuś był cały czas przy mnie; masował mi plecki, bo oczywiście dostałam bóli krzyżowych i pomagał kontrolować oddech... Około 10-tej zaczęłam wołać położną, że czuję, że mała już wychodzi, więc ona biegiem do mnie (pomagała w między czasie drugiej położnej, bo dziewczyna parła już 40 minut i nie mogła urodzić, brrr) i sprawdza rozwarcie, a tu 10 cm, więc krzyczy, że rodzimy. Ruch się zrobił niesamowity, bo nawet studenci pomagali złożyć moje łóżko do porodu. Ja na plecki, zaparłam się nogami i czuję, że idzie kolejny skurcz, więc krzyczę czy mogę przeć!? Jak usłyszałam, że:
tak Pani Aniu rodzimy! to poczułam ulgę i radość jednocześnie! Nabrałam powietrza i prę, potem jeszcze raz i jeszcze jeden wdech i chwila odpoczynku.... Pytam czy już widać główkę, a ona się śmieje, że główka jest już na zewnątrz, to ja szok, bo nic nie czułam... Po chwili czuję, że nadchodzi kolejny skurcz, więc znowu nabrałam powietrza i pcham z całych sił.... Potem jeszcze jedno parcie i poczułam takie miłe plum i mała wyskoczyła ze mnie! Od razu dostałam ją do przytulenia i tak sobie zaczęła cichutko kwilić na mojej piersi, a ja płakałam razem z nią... Płakałam z ogromnego szczęścia, że znowu jest mi dane przeżywać ten cud... Całowałam jej główkę, nosek, malutkie rączki i zachwycałam się jej długimi paznokietkami.... I byłam przeszczęśliwa, że wreszcie trzymam moje zdrowe maleństwo w ramionach...
Martynka urodziła się dokładnie o godz. 10.10, miała 3000g i 55 cm:-) Mężuś oczywiście przeciął pępowinkę i poszedł z małą do badania, a ja spokojnie zaczęłam rodzić łożysko. Bardzo nie chciałam być nacinana i położna bardzo dbała o moje krocze, natomiast córeczka zrobiła mi psikusa i wyszła z rączką przy buzi, na dodatek owinięta pępowinką i troszkę pękłam.... Widziałam, że mój Mężuś bardzo zbladł, gdy wyszła główka, ale teraz się nie dziwię, bo chyba też bym się przeraziła takim widokiem.... Podobno mała była cała sina, ale jak tylko wyszła cała to zaczęła sama oddychać, płakusiać i nabierać kolorków, no i Mężuś odetchnął z ulgą...
Na koniec było kilka szwów na pęknięte krocze, mycie i przeszłam sobie na normalne łóżeczko. Zaraz dostałam maleńką do karmienia i mimo, że nie miałam jeszcze pokarmu to przyssała się pięknie do cycusia ;-)
!
Generalnie poród wspominam bardzo dobrze, bo w zasadzie najbardziej bolesne skurcze przyszły po oksytocynie, czyli niecała godzinka, a parłam dokładnie 5 minut. To co było przed nią to pikuś!
Jednak to prawda, że drugi poród jest szybszy i łatwiejszy, w każdym razie u mnie tak było
A co najważniejsze o wiele szybciej dochodzi się do siebie...