Moje doswiadczenia zwiazane z poronieniem w Uk sa pozytywne, o ile w ogole mozna tak powiedziec. Mam porownanie analogicznych sytuacji w Polsce i tutaj - tu bylo lepiej, bardziej po ludzku. W Polsce wyladowalam w szpitalu z plamieniem - Boze Cialo, dlugi weekend. Zapakowali na oddzial, podali leki na podtrzymanie. USG? No, moze sie uda zrobic w nazajutrz, moze w sobote, a na pewno w poniedzialek. Podczas obchodu w piatek rano, spytalam o to usg - czy bede miala zrobione. Trzech lekarzy i jakas babka stalo przy lozku, odwrocili sie na piecie i wyszli, tylko ona przez ramie rzucila "ze jak bylo zlecone to bedzie". Tylko skad ja mialam wiedziec, czy bylo zlecone? Nikt nic mi nie mowil, o to jakie leki biore, pytalam pielegniarke ktora je przynosila. Potem sie dowiedzialam ze "jestem strasznie roszczeniowa"... Bo co? Bo chcialam wiedziec czy moje dziecko zyje? Czy jest w ogole sens ladowac tabletki i kroplowki (tabletki nie wystarczaly) zeby podtrzymac ciaze? To bylo nadmierne roszczenie? Czulam sie jak przedmiot - morda w kubel, lezec i lykac co dadza, nie odzywac sie. W piatek wczesnym popoludniem usg, ciaza od dwoch tygodni obumarla - wieczorem zabieg. To nic, ze po odstawieniu podtrzymania, rozkrecilo sie silne krwawienie i proces naturalnego poronienia sam sie uaktywnil - zabieg i juz.
UK. Zaczelam plamic wieczorem, koniec 12 tydzien - emergency. Czekalismy dosc dlugo, ale tez nic sie specjalnego nie dzialo. Lekarz, badanie palpacyjne brzucha, zmierzenie cisnienia... Trzeba zrobic usg, zaraz ktos przyjdzie umowic. Znowu dosc dlugo czekalismy, ale bylo jasne ze usg nie dzis, wiec zadna roznica gdzie czekamy. Usg nazajutrz, na konkretna godzine, gdyby cos sie zaczelo nagle dziac, mialam przyjechac z powrotem. Ok. Nic sie specjalnie nie rozkrecalo. Na nastepny dzien na scanie... Pusty pecherz plodowy. Nie musieli mowic, widzialam na monitorze, ale techniczka nie potwierdzila, mimo ze mowilam, ze ja tu nie widze zarodka. Po badaniu zaprowadzili nas do pokoju - fotele, stolik, pudelko chusteczek... Jasne. Przyszla kobietka, powiedziala ze nie ma dobrych wiesci - spytalam, potwierdzila. Powiedziala ze mamy 3 sposoby rozwiazania tej sytuacji - naturalne poronienie co wiaze sei z bolem i mozliwoscia krwotoku, ale mozna je odbyc w domu, tabletki, ktore wiaza sie z dwudniowa hospitalizacja, rowniez z bolem i mozliwoscia krwotoku i ew. zabieg - 12h w szpitalu, ale jest niewielkie ryzyko uszkodzenia macicy. Full informacja. Dala rowniez broszurke informacyjna na te okolicznosc. To byl piatek, decyzje mielismy podjac do poniedzialku i w sobote lub poniedzialek zadzwonic. W sobote po poludniu rozkrecila sie akcja, wieczorem pojechalam na emergency po cos przeciwbolowego - co innego porod, ale tu nie widzialam podstaw zeby cierpiec. Czekalismy niedlugo bo zaczelam silnie krwawic - boks, lozko, czekamy na kogos. Kiedy przyszla pielegniarka, uznalam ze moge isc do domu bo skurcze nieco odpuscily - nie, musza zrobic morfologie bo krwawie. Ok. Zanim przyszly wyniki morfologii, pod lozkiem zrobila sie kaluza krwi - krwotok. Sciagneli gina z oddzialu - wyglada ze wszystko zeszlo, jesli morfologia be ok, moge isc do domu. Tyle ze zaczelam "odjezdzac", a cisnienie mi poszlo bardzo w dol, wiec zapakowali kroplowki i wyslali na oddzial. Do popoludnia nastepnego dnia. Jedno co mi sie podobalo to zyczliwosc i "przeplywm informacji" - o kazdej *******e informuja, sa usmiechnieci i po ludzku mili. Przy wypisie wyznaczyli scan kontrolny, na ktorym okazalo sie ze mam niewielka resztke w macicy. Decyzja? Tabletki. Dzien w szpitalu bez zadnego efektu, ale sympatycznie. Potem musialam byc w kraju, po powrocie jeszcze jeden scan - czysto. Przy okazji ostatniego scanu, techniczka pytala czy bedziemy jeszcze probowac bo jakby co to ona dokladnie by macice obejrzala, endometrium itd. Jak milo... Generalnie - wolala bym prowadzic ciaze w Polsce, ale jak juz musze ja tracic, to w UK.