W poniedziałek miałam wywoływanie. W zasadzie jechałam tam jak na ścięcie pewna że nie obędzie się bez oxy i znieczulenia. Założyli mi finalnie na początek cewnik nie dając duzych szans na to, że ruszy - rozwarcie mniej niż 1 cm. Zakładanie cewnika nie bolało.. Wbrew wszelkim opowiadaniom. Tak się wkurzyłam cała sytuacja że przez 4 godziny chodziłam na sali między dwoma słupami (filarami) z tym cewnikiem. Co jak się okazuje jest kluczowe w tej metodzie chociaż mało kto otym mów. No i po tych 4 godzinach zaczęła się akcja skurczową, cewnik wypadł, odpynely wody ale rozwarcie dalej było małe... Niecałe 2-3 cm. Finalnie od tego momentu minęły 2,5 godziny i Wanda była już na świecie. Problemem było to że ja do końca nie czułam skurczy.. Dopiero te ostatnie plus parte... Do. Tego stopnia że jeszcze rpzed partymi jak już było spokojnie 10 cm... To sobie rozmawiałam z położna o znieczuleniu "bo robiło się mocno" ona też miała jakiś plan tego porodu i polegała na pomiarach tych początkowych co robili po pęknięciu cewnika... A ja od 2 do 10 cm potrzebowałam ledwo półtorej godziny... No i tak nie zdarzyli z oksy, lewatywa, i znieczuleniem jedyne jakie dostałam to na dwa pojedyncze szwy które się pojawiły w kroczu.. Więc dzieciak urodził się w poniedziałek o 18:18.
dziwne... To wszystko ale bardzo się cieszę!