Dziulka, na szczęście Dania pod wzgledem serów mnie pozytywnie zaskoczyła (wina zresztą też
- ja zawsze myslałam, ze Duńczycy to piwo i piwo, a okazuje się, że "nauczyli się" pić wino , więc problemu z tym nie ma.Pewnie, ze to nie Francja, gdzie wybór (i ceny
, ach...), ale jakoś da się przezyć.).Nawet ostatnio w pobliskiem miasteczku otwarto "fromagerie", i nawet niektóre francuskie można tam dostać
.Pewnie, że to nie to samo, co Francja, no, ale cieszmy się z drobnych łask, bo pod innymi wzgledami to z jedzeniem w Danii "bida"
:-(.Mają mały wybór, wędliny to nawet Duńczycy twierdzą, ze niejadalne, ryby też tylko łosos, flądra i śledź (jak marynowany, to na słodko, innego nie dostaniesz, no, chyba, ze do Lidla "rzucą" niemieckie ).Z wyborem warzyw i owoców tez cienko...Nie ma porównania z polskimi sklepami, nie mówiąc o francuskich...Z przypraw to znają sól i pieprz, no i gotową mieszankę curry...Fakt, ze to, co mają w sklepach jest dobrej jakości, w porównaniu do Polski .No, ale monotonnie....Człowiek tęskni za tym wyborem, jaki miał w Polsce.Śmieszne, nie?Polska niby taki "biedny " kraj, ale jeść umiemy lepiej
.
Ja wczoraj "cwile grozy " przezyłam.Akurat wypadł dzień "legestue", w ktorym nie wozimy Amelki do niani , do domu, tylko do sali zabaw w pobliskim miasteczku.U nas co dwa tygodnie kilka niań ze "swoimi" dzieciaczkami spotyka się w takim "przechodnim żłobku".W sensie, że jest wyposażony jak normalny żłobek, wszystko dzieci w nim mają,wielka salę zabaw z fajnymi urządzeniami, tylko co dzień inna "ekipa" niań z dziećmi go "okupuje".No, więc zawieźliśmy Amelkę , z wózkiem do spania (niby maja tam "komunalne", ale szczerze mówiąc, wolę zawieźć cały wózek, niż "bawić się" w wyciąganie całej pościeli, tych wszystkich materacyków, spiworów, kocyków itp.).Potem m. miał jechac z szefem po jakąś maszyne, która on kupił, az na Zelandię. No, ok. Ale jak o 15.30 jeszcze go nie było, na telefony nie odpowiadał, to juz cała w nerwach byłam.Tu śnieżyca, waliło równo, ze ledwo co było widac, Amelka 4 kilometry stąd, do 16.30 trzeba ją odebrać.W końcu o 16.00, jak nadal znaku zycia nie dawał, poszłam do biura, do naszego drugiego szefa, Kevina, i mówie mu, że mam problem i potrzebuję jego pomocy, by mnie zawiózł tam, żebym na czas dziecko zdażyła odebrać.Wracać chciałam pieszo, bo on nie ma fotelika to raz, a po drugie , wózek by się nie zmieścił do jego małego autka.Kevin wielkie oczy zrobił, spytał, czy jestem pewna, ze dam radę wrócić pieszo z wózkiem
.No, ale jakie miałam wyjście???? Na szczęście w ostatniej chwili, głupia, uswiadomiłam sobie, że przeciez nasze auto stoi w garażu :-)
.Więc pojechalismy naszym.Oczywiście, przy składaniu wózka i pakowaniu go do bagażnika kupa smiechu, bo zadne z nas nie umiało tego zrobić
- zawsze to M. sie wózkiem zajmował, ja "pakowałam" Amelkę do fotelika. No, ale w końcu jakos daliśmy radę i szczęśliwie znalazłysmy się w domku
.
Miałam jeszcze tego dnia szkołę, no, ale w tej sytuacji musiałam zrezygnować, bo nie zdazyłabym, nawet, gdy M. już wróćił wreszcie.
Co za szczęście, że ten Kevin był pod ręką, bo nie wiem, co bym zrobiła...
...Nikt nie przewidział, że takie opóźnienie wyjdzie.Sam szef też musiał trzy spotkania odwołać, bo nie spodziewał się, że tak to wyjdzie.
Heh....to ja juz wolę nudę, niz takie "atrakcje";-)
.