Podczytuję was regularnie, podobnie jak drugi, zbliżony i znany tu temat. Nie dlatego, że mnie bezpośrednio dotyczy (tak myślę) ale dlatego, że każda matka, która czeka na swoje dziecko przeżywa strach i stara się z nim oswoić. Nie ma znaczenia, czy ciąża jest zagrożona czy nie, czy dziecko jest w grupie ryzyka, chore czy zdrowe. Wszystkie przeżywamy ciąże, wsłuch ujemy się w swoje ciała, wypatrujemy zagrożeń i boimy się. Bardzo się boimy o swoje nienarodzone i narodzone dzieci. Nie ma ciąż mniej lub bardziej ważnych, macierzyństwa lepszego lub gorszego.
Wszystkie matki zmagają się z problemami rodzicielstwa, często zdrowia dzieci bez względu na ich stan fizyczny czy psychiczny, różnica jest w jakości tych problemów i ich kontynuacji, w sposobie ich rozwiązywania. Bo czy strach matki o wcześniaka z ZD jest silniejszy od strachu matki 3-latka chorego na zapalenie płuc? Nie.
Podziwiam was dziewczyny za to, że świadomie zmierzyłyście się wraz z waszymi rodzinami z chorobami waszych dzieci. Mogę sobie tylko wyobrazić jak musi to być trudne, jakie kłody rzuca rzeczywistość, jaką cenę za ten wybór płaci cała rodzina.
Ale rozumiem też Anię i jej decyzję o usunięciu ciąży. Nie nam oceniać tak niewyobrażalnie intymne i trudne decyzje. Urodzenie niepełnosprawnego dziecka czy usunięcie takiego płodu będzie nieść konsekwencje na całe życie bez względu na decyzje. Żeby wychować dziecko społecznie odrzucone trzeba mieć wielkie jaja, żeby usunąć wyczekane i chore dziecko, też trzeba mieć wielkie jaja. Z tą decyzją zostaje się do końca życia. Jej świadomość nie wyparuje a konsekwencje bywają okrutne.
Nie można zapominać, że kobieta społecznie jest dużo cenniejsza niż płód. Jest to okrutne, brutalne podejście, ale bardzo prawdziwe. Z medycznego i biologicznego punktu widzenia kobieta jest cenniejsza od jej nienarodzonego dziecka, tak zawsze było i tak będzie. Jest wyedukowana, kosztowała wysiłek wychowawczy i finansowy, może urodzić wiele zdrowych dzieci. Nie należy oburzać się na ludzi, którzy tak myślą, też mają swoje racje i podejmują własne decyzje.
Ania ma 40 lat, jeśli jej dziecko dożyje 20, będzie teoretycznie duże, ciężkie, silne i być może bardzo niesamodzielne a ona będzie mieć lat 60 i coraz mniej siły, zdrowia, pieniędzy. Przecież życie chorych dzieci nie kończy się na ich urodzeniu, jest ciąg dalszy, często trudny do przewidzenia a ze słodkich maluszków wyrastają mało uroczy dorośli. I tu też jest zasada małe dzieci małe problemy, duże dzieci, duże problemy. Nikt nie da Ani gwarancji, że akurat jej dziecko będzie w przyszłości samodzielne, pójdzie do pracy i sobie poradzi, nikt nie przewidzi jak ciężko będzie upośledzone, jak długo będzie żyć ona i jej mąż.
Swego czasu mieszkałam pod zakładem opiekuńczym dla dzieci niepełnosprawnych. Rodziny zabierały dzieci z obiektu ogrodzonego wielgachnym płotem na Święta, na weekendy, niektóre już nie miały rodziców inne zostały porzucone. Jak pieski ze schroniska w trakcie akcji daj dom tymczasowy. Smutny to był widok i jeszcze smutniejsza świadomość jakie życie mają te dzieci.
Mam też koleżankę, młodą, śliczną dziewczynę, której córka jest ciężko upośledzona, nie chodzi, nie mówi, nie je samodzielnie, wypróżnia się w pieluchy. Zostawił ją ojciec dziecka, a ona sama po 11 latach zmagań jest wrakiem człowieka. Wysiadł jej kręgosłup, serce, psychika. Kocha swoja córkę, tak jak wszyscy kochamy nasze dzieci. Miłością naturalną, instynktowną, z góry zaplanowaną. Gdyby było inaczej, porzucalibyśmy ogromną ilość dzieci a gatunek pewnie do dziś by wymarł. Ale ta miłość i jej ciężar powoli ją niszczą.
Mam też sąsiadów, którzy mieli córeczkę z ZD. Przesłodka dziewczynka, roześmiana, ślicznie ubrana, zadbana. Zmarła w wieku 2 lat na serce, teraz doczekali zdrowego synka. To taka urocza wersja upośledzenia. Ale mam też ulicę dalej chłopaka z ZD, który jest bardzo silny, bywa agresywny, rodzina nie radzi sobie z jego popędem płciowym, jest samodzielny ale nie tak jak oczekiwali jego rodzice. Jeździ na rowerze i molestuje kobiety.
Przepraszam, że się tak rozpisałam, ale każdy kij ma dwa końce. Nie nam oceniać. Jedni mają dość siły by udźwignąć ten ciężar, inni nie. Dla jednych takie rodzicielstwo to otwarcie na nowe, dla innych początek końca. Ludzie są różni i należy to szanować.
Marta na waszą tragedię nie ma określeń. Jest mi bardzo przykro, że musicie przez to przechodzić, ciężko pogodzić się z losem który jest tak okrutny, tego po prostu nie da się zrozumieć ani ogarnąć. Mam nadzieję, że może choć świadomość tak wielu przychylnych wam ludzi będzie kropelką nadziei w tych trudnych dniach, bo na pewno będziemy o was myśleć.