reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

reklama

Lutowa mama u lekarza

No ja też mam. Dziwi mnie tylko jedna sprawa bo niby antybiotyk dostaje się w trakcie porodu. Ja dostałam już teraz antybiotyk po szpitalu i niby właśnie na gbs
 
Ostatnia edycja:
reklama
Cichac ja z mlodym tez dostalam antybiotyk w trakcie porodu, bo nie mialam badania. Teraz nu gin powiedzial ze dziecko dostanie antybiotyk.. cholera wie....
 
Dziewczyny, ja również mam dodatni GBS. Nie martwcie się... dostaniemy antybiotyk dożylnie i wszystko z maluszkami na pewno będzie dobrze. Ważne, by antybiotyk podać najpóźniej 4h przed zakończeniem porodu. Jeśli wody odpłyną to trzeba od razu jechać do szpitala, bo wówczas pęcherz owodniowy już nie chroni maluszka i może mieć on kontakt z paciorkowcem, z kolei jeśli wystąpią tylko skurcze, no to trzeba jechać na wyczucie... bo ciężko przewidzieć, jak długo potrwa poród. Ja zamierzam jechać jak będę miałam skurcze co 5 minut przez 1-2h. Profilaktycznie po porodzie dziecku pobiorą krew na CRP, by sprawdzić, czy nie ma żadnej infekcji, nie podadzą antybiotyku, jeśli nie będzie to konieczne :)
 
Wczoraj miałam wizytę. Gbs ujemny. Szyjka miękka, skróciła się do 2cm. Skurczy przepowiadających coraz więcej. Termin 26luty, więc spokojnie czekam :) jak nic się nie będzie działo to 18 ktg.
 
Parycja gratulacje udanej wizyty:)
vide zazdroszczę Ci tej medycznej wiedzy:) człowiek byłby chyba dużo spokojniejszy, a tak jak w moim przypadku to z każdym dniem wydaje mi się że jestem coraz większym kłębkiem nerwów:)
 
Parycja gratulacje udanej wizyty:)
vide zazdroszczę Ci tej medycznej wiedzy:) człowiek byłby chyba dużo spokojniejszy, a tak jak w moim przypadku to z każdym dniem wydaje mi się że jestem coraz większym kłębkiem nerwów:)

Nie ma co zazdrościć... :) Ja też jestem czasem panikarą, ale staram się jakoś z głową do tego wszystkiego podchodzić... To chyba zależy od typu człowieka ;) Czasem im mniej wiesz, tym lepiej ;)
 
Dziewczyny, ja chyba nie urodze. Byłam dzisiaj na ktg, skurcze się pisały, nawet regularne. Już się ucieszyłam, że może coś... a na badaniu bez zmian od zeszłego tygodnia. Szyjka nawet nie drgnęła, nadal długa na 1 cm i rozwarcie na opuszek.Cały czas boli mnie podbrzusze, mam często skurcze przepowiadające- nawet zaczynają być bolesne, a tu nic. Oszaleć można :( Dobrze, że chociaż z serduszkiem wszystko ok.
 
emi spoko spoko....
Jasiek też się buntuje...
też mam wrażenie że będzie czekał aż do lata :confused:

nie jesteś sama z takimi rozterkami, wierz mi że dla mnie też to już jest frustrujące.
 
reklama
Ja trochę ochłonęłam po niedawnej wizycie (kolejnej) na patologii to wam opiszę co się stało, bo to jest kpina po prostu...

W zeszły czwartek wieczorem byliśmy na normalnej wizycie kontrolnej wieczorem, z maluchem wszystko w porządku, ok. 3700.
Wróciliśmy do domu (daleko mamy) i ok 21:30 poczułam, że coś mi leci, poszłam do łazienki i patrzę krew, ale nie taka śluzowata, brunatna jak się wcześniej zdarzała po badaniu, tylko czerwona i dużo jak na okres - cała wkładka mokra. Próbowałam to wytrzeć i umyć chusteczkami, ale ręce tez całe wybrudziłam. W końcu jakoś to ogarnęłam i zmieniłam wkładkę na podpaskę. Postanowiłam poczekać chwilę i zjeść kolację (nie było żadnych innych objawów, nic nie bolało). Po kolacji podpaska nadal dość mokra, nic nie sugerowało, że krwawienie się kończy. Zadzwoniliśmy chwilę po 22:00 do naszej lekarki. Kazała wszystko zabrać i pojechać do szpitala. Dopakowaliśmy torbę i byliśmy na miejscu ok 23:00, nasza lekarka zadzwoniła wcześniej na izbę, żeby ich poinformować, że przyjedziemy.

IZBA PRZYJĘĆ - CZWARTEK:
Położna jakaś taka dziwna nam otworzyła. Wkładkę chciała zobaczyć, to mnie zaciągnęła do kibelka. Wkładka (podpaska) nr 3 już była taka nie za mocno pokrwawiona i bardziej brunatna. Spojrzała, zdziwiła się, że "z takim czymś przyjechałam", ale zaczęła papiery wypełniać. Podłączyła KTG na chwilę, odłączyła i kazała na kozetce leżeć, po czym poszła do pokoju obok i miała pretensje czemu za nią nie poszłam (a kazała leżeć...). Zadzwoniła po lekarkę i powiem wam, że babsko na dyżurze się mieści w moim top 5 lekarzy, których bezwzględnie należy unikać. Przylazła wielce niezadowolona z faktu, że ją ktoś zawołał, wywaliła mojego męża z izby przyjęć, a mnie się pyta co się stało. No to zaczynam zdanie (a wiele osób tak po prostu mówi) "Wie pani co..." a ona mi z ryjem przerywa "Niech pani tak nie mówi! Bo ja przecież nie wiem! Jak można tak mówić?! Jest pani już drugą osobą dzisiaj, która tak zdanie zaczyna!". Bez komentarza... Wzięłam oddech i jej mówię co się stało. Kazała mi na fotel usiąść. Fotel przedpotopowy, nie do końca go ogarniałam, ale nie pomogła. Popatrzyła "no faktycznie coś tam leci". Poszła do pokoju obok do biurka wypełnić ankietę lekarską i się do mnie stamtąd drze. Wciągnęłam majtki, zabrałam spodnie i idę do niej. Na izbę wszedł jakiś ojciec do porodu, a ta się wydarła na położną, że czemu go wpuszcza, a a mnie popchnęła i opierdzieliła, że w gaciach stoję - jakby facet nigdy babki w gaciach nie widział... Poza tym, on był tak przejęty, że i tak nie zauważył, a mi wszyscy za przeproszeniem w cipę non stop zaglądają, to mi akurat różnicę robi czy stoję w gaciach. Pyta mi się kiedy miałam pierwszą miesiączkę. Mówię, że nie wiem, nie pamiętam i nikt tego nie zapisał, nawet nie mam żadnego punktu odniesienia. No to ona do mnie z ryjem, że przecież proste pytanie mi zadaje i oczekuje odpowiedzi. W końcu rzuciłam cokolwiek, że w III klasie czy coś takiego. Potem się pyta ile przytyłam w ciąży. Mówię, że ok 6kg, na co ona "Czyli przed ciążą też pani tak wyglądała? No jak można tak wyglądać?! Po ciąży się trzeba wziąć za siebie, bo to jest okropne!". Nie muszę dodawać, że zrobiło mi się przykro... Zabrała mnie do kolejnego pomieszczenia na USG. Od razu skomentowała, że mój brzuch jej się nie podoba i taki okropny i jak tak można chodzić. Pogmerała, stwierdziła, że łożysko się nie odkleja i pokazała, gdzie to łożysko jest. I hicior: mówi do mnie, że dziecko takie duże i jej się to nie podoba. No to pytam, czy mogłaby mi orientacyjnie powiedzieć ile waży, bo na różnym sprzęcie różnie to wychodzi, a na wizycie dzisiaj wyszło 3700. Na co ona, że ONA MI NIE POWIE ile dziecko waży, bo "oni takich rzeczy na izbie przyjęć nie mówią, tylko sobie mierzą orientacyjnie do porodu." No i ogólnie mnie to nie powinno interesować, bo po co mi ta wiedza? Kazała wrócić do położnej. Położna mi zmierzyła ciśnienie (to jest kluczowa kwestia w całej opowieści). Jak zapytałam jakie jest, to rzuciła, że "może być" i przyniosła jakieś szczypce metalowe - domyśliłam się, że do sprawdzenia wielkości miednicy. Pomacała nimi tu i ówdzie, po czym stwierdziła "no ja już tu więcej nic nie mogę zrobić" i poszła. Dały mi mnóstwo papierów do podpisania SZYBKO (bo po co czytać - "Przecież pani już podpisywała takie coś poprzednim razem."). Kazały się szybko przebrać (dosłownie na czas) i na oddział. Na oddziale już sympatyczniejsze położne dały mi wkładki i kazały pokazywać jak będę zmieniać ile jeszcze leci. Podłączyły mnie pod KTG, które się skończyło grubo po północy. Całą noc nie spałam, bo w sumie nikt mi nie powiedział skąd to krwawienie.

PIĄTEK:
Obchody są zawsze dwa (w weekend jeden). Najpierw z lekarzem dyżurnym, a potem z ordynatorem i wszystkimi. Oddział zaczyna życie o 5:00 - wtedy przychodzą i wszystko mierzą - ciśnienie, temperaturę, podłączają KTG (co 8h - o 5, 13 i 21). O 7:30 wpadła moja lekarka zapytać co i jak, ale nie wiedziałam co mam jej powiedzieć, bo w sumie nic nie wiedziałam. O 8:00 obchód ten główny - ordynator się zapytał jak krwawienie, powiedziałam, że już nie leci nic. Kazał zbadać (i w domyśle do domu jeśli wszystko w porządku). No to czekam na to badanie i czekam. Pierwszeństwo miały świeżo przyjęte dziewczyny, które nie miały badania na izbie. Potem lekarka poszła do cesarki. W końcu po południu pytam położną, a ona, że pani doktor już poszła do domu, ale przy krwawieniu to jest standard, że obserwują jeden dzień, więc pewnie jutro mnie wypuszczą. Zrobiło mi się przykro, bo nadal nie wiedziałam nic i nikt mnie nie raczył nawet poinformować, że badania nie będzie.

SOBOTA:
Obchód bez ordynatora. Podczas obchodu cały czas się pytali o to krwawienie, o nic innego, mówiłam, że nie leci, położne przytakiwały. Skoro wczoraj miało być badanie, to czekam i czekam... Co jakiś czas ktoś przychodził z KTG albo z ciśnieniem - nie wszystkie położne mówiły jakie wyszło, ale z tego co mówiły, to dobre było. W końcu po obiedzie zapytałam położną, a ona, że dzisiaj to już nikt do mnie nie przyjdzie. Pytam się dlaczego, skoro mówili, że tak, a ona, że w piątek o 5:00 (po nieprzespanej nocy, gdzie się denerwowałam z powodu tego krwawienia bo nikt mi nic nie mówił) miałam ciśnienie 145 i oni muszą to obserwować. NIKT MI TEGO NIE POWIEDZIAŁ. Ściemniali, że przez krwawienie wszystko. No to ja w ryk, bo już poczułam utratę kontroli nad sytuacją. Położna mnie zaczęła uspokajać, co odniosło jeszcze gorszy skutek. Po południu przyszedł mój mąż. Wkurzył się, bo "informacji może mu udzielić tylko lekarz dyżurny lub lekarz prowadzący w poniedziałek". No to poszedł do dyżurnego. A gość do niego "Przecież żona wszystko wie!". Powiedział mu, że właśnie nic nie wie. Na co lekarz, że on przecież nie zna wszystkich pacjentek. No to mój mąż się wkurzył już konkretnie, że przecież ma jakąś dokumentację, to niech sprawdzi. Lekarz mojego męża wyprosił z gabinetu, po czym zadzwonił na oddział i położne mu powiedziały co ma powiedzieć... A same nie mogły informacji udzielić. W nocy znowu ryk.

NIEDZIELA:
Dyżur miał taki młody lekarz i ordynator. Przyszli na obchód, ordynator się zdziwił, że jeszcze tu jestem. Pytał o to krwawienie, mówię, że od piątku nic nie leci. Powiedział, że trzeba zbadać i wypuścić do domu. Ten młody powiedział do mnie, że w takim razie później przyjdzie. Cieszyłam się jak głupia. Jak przychodziły z ciśnieniami, to były dobre, wierzyłam, że wyjdę w końcu. Nikt nie przyszedł... Ponieważ w nocy znowu nie spałam i aż mnie plecy z nerwów bolały, przysnęłam po śniadaniu. Jak się obudziłam przed obiadem, to koleżanka z sali powiedziała, że całe stado poszło do domu, ale po mnie do badania nikogo nie było. Przestało chcieć mi się jeść. I w ryk. Po południu przyszedł mój mąż, zapytaliśmy położnej jak podłączała KTG, a ona na to, że przecież nikt do mnie nie przyjdzie i mam sobie wybić z głowy, że dzisiaj wyjdę "bo w piątek rano to ciśnienie było 145 i to nie jest normalne, trzeba to obserwować". Poszła, ja w ryk. Jeszcze koleżanka z sali była z mężem na korytarzu i widziała jak ten młody lekarz jednak przyszedł o 17:00 i pytał o mnie tą głupią położną. Sprawdził wyniki, że dobre i zastanawiał się, czy jeszcze teraz nie wypisać, a ona mu na to "A po co? Przecież można jutro rano." Od tego momentu zaczęła się już rozpacz konkretna. Wieczorem byłam w toalecie, a że nie mogłam się wypróżnić to trochę wysiłku mnie to kosztowało. Położna kazała przyjść do dyżurki na ciśnienie jak wyjdę. Zmierzyła, stwierdziła, że za wysokie, ale to po toalecie i mam poleżeć w sali 15 minut, ona przyjdzie. Zaczęłam się już stresować, że mnie znowu w poniedziałek nie wypuszczą przez to. No i było 145 znowu. Przynieśli mi leki - na nic moje tłumaczenia, że ten lek (a mam cały zapas w domu) nie zadziała, ani żaden inny na nadciśnienie, bo to nie jest spowodowane nadciśnieniem tylko stresem. Po godzinie nadal 140. Standard. Odczepiła się i sobie poszła. Wyłam prawie całą noc, wszystko mnie bolało, było mi niedobrze. Padłam nad ranem.

PONIEDZIAŁEK:
O 5:00 ciśnienie 120/60, ale zmierzyła zanim się zdążyłam rozbudzić i ogarnąć sytuację. Przyszła oddziałowa zapytać co z tym ciśnieniem się dzieje - ona wiedziała jaki mam problem, bo pamiętała z grudnia. Pierwszy obchód z lekarzem, ja siedzę jak kłębek nerwów, łzy w oczach, a oddziałowa do mnie, że mam zostać na czczo, bo muszą pobrać krew i mocz, więc BĘDĄ CEWNIKOWAĆ (bo nie można w szpitalu do kubeczka nasikać - nie wiem może się boją, że koleżanka nasika). I tego było już za wiele, bo po prostu się wydarłam i wpadłam w histerię dosłownie, że się nie zgadzam. Za chwilę obchód z ordynatorem. Ordynator wszedł, jak to on - z impetem, ale zastał mnie siedzącą do nich dupskiem, trzęsącą się i ryczącą. Coś tam próbowali mu powiedzieć, ale się odwrócił i wywalił wszystkich z sali i rozmawiali na korytarzu. Byłam mu w tym momencie wdzięczna jak nie wiem co, bo jakby się ktoś jeszcze odezwał, to zupełnie bym straciła panowanie nad sobą i pewnie zamknęłabym się w kiblu albo coś. Zadzwoniłam do męża, żeby przywiózł mi ciuchy. Jak rozmawiali na korytarzu, to słyszałam, że szukali mojej lekarki, ale jeszcze jej nie było. Jak przyszła położna mnie zabrać na te badania, to poszłam się wypisać na własne życzenie. Mój mąż zadzwonił do naszej lekarki, zdziwiła się, że jeszcze byłam na oddziale, ale przyleciała i chciała, żebym chociaż na te badania została. Opowiedziałam w skrócie co się działo i w końcu się zgodziła, żeby je zrobić poza szpitalem. W szpitalu zrobiliby je za darmo, ja zapłaciłam 104,- ale przynajmniej miałam spokój. Wyniki oczywiście dobre. Ciśnienie i ogólnie stres schodziły ze mnie do wieczora.

Podobno wg. standardu opieki okołoporodowej pacjentka ma prawo do informacji o stanie zdrowia swoim i dziecka. Żałuję jednego - że nie wypisałam się w sobotę jak zaczęłam ryczeć pierwszy raz. Późniejszy pobyt tam nie miał już sensu.
 
Do góry