Hej dziewczyny,
Widzialam, ze piszecie o szansach przezycia naszych dzidziusow poza macica. Zadnej z nas tego
nie zycze.
U mnie 40 godzin temu zaczely sie regularne skurcze. Do tego strwierdzilam, ze cos sie ze
mnie saczy, Doczekalam switu i do lekarza. Wyslal mnie na cito na usg. Maz jak na zlosc
akurat musial wyjechac w delegacje. JA na usg a tam nie ma lekarza. Kazalam pielegniarce
dzwonic do niego, wiec dzwoni przy mnie i mowi, ze sytuacja krytyczna, ze kobieta ze
skurczami i ze to chyba koniec ciazy. Malo mnie nie scielo, jak to uslyszalam. Lekarz
przyjecvhal po godzinie.
Na usg mala bronila sie raczkami przed skurczami. Dokladnie widac, jak podczas skurczow
macica ja naciskala. Na szczescie urosla do 570 gram, ale lekarz powiedzial, ze jesli nie
zachamuje skurczow i wycieku wod plodowych ( ilosc zmniejszyla sie o 1cm od tego co bylo 20
dni temu ) to zero szans na przezycie. Viki musi posiedziec u mnie w brzuchu jeszcze minimum
6 tygodni.
Chcieli mnie polozyc na patologii, ale jak powiedzialam, ze nie mam ubezpieczenia ( tutaj
szpitale strasznie dogie ), to odeslali do domu. Wypisali mase antybiotykow i lekow
rozkurczowych. Kazali pic, pic, pic i lezec z wielka poducha pod pupa, nie wstawac w ogole
badz tylko do lazienki. I tak juz raczej do konca ciazy. Oby jak najdluzej. I tak jakby
odeszly wody to mam jechac na cesarke, bo Viki lezy w poprzek brzuszka.
Od wczoraj wiec leze, ale skurcze nie mijaja. Czuje sie podle, a nawet po glupia szklanke
wody musze wstawac, bo nie ma mi kto jej podac. Maz sie wscieka, ze zla pogoda udaremnila lot
i musi czekac do jutra na poprawe warunkow. JA sie staram nie denerwowac, ze musi przeleciec
malutkim samolocikiem przez wielkie gory.
Rodzine meza odsylam, bo patrza na mnie z taka litoscia, ze najchetniej bym pozabijala.
Staram sie myslec, ze wszystko bedzie dobrze....
Mam nadzieje, ze Viki tez sie trzyma dzielnie i posiedzi w brzusiu jak najdluzej. Bede najszczesliwsza jesli nawet przenosze ta ciaze.
Trzymajcie za nas kciuki.