Ale najadłam sie dzisiaj w nocy strachu... Obudziłam się o 3 w nocy z myślą, że Mała sie nie rusza... najpierw cierpliwie czekała, aż kopmie, potem zaczęłam ją głaskać, delikatnie szturchać, w końcu zaczęłam ją brutalnie popychać, żeby tylko jakiś znak mamusi dała. A ona nic. Jak kamyczek. Zadnego znaku. Zaczęłam chodzic po domu, jeść czekoladę, żeby Ją pobudzić, ale bez efektu... Leżałam jak kłębek nerwów i modliłam się o kopniaczka. I w końcu się doczekałam. Ale co mnie to nerwów kosztowało, to moje. Dzisiaj jest już wszystko normalnie, Ola fika, ale jestem okropnie zmęczona bo po rym wszystkim to długo nie mogłam zasnąć. A tu trzeba jeszcze do 16 w pracy wysiedzieć - a mnie tak się marzy łóżko i podusia... Dumna jestem tylko, że nie obudziłam męża w panice. On ma dzisiaj ciężki dzień w pracy, a jest straszny nerwus, więc jak bym go obudziła o tej trzeciej, to pewnie by już wcale nie zasnął...
Kurcze - mogłaby się już ta Ola urodzić - w końcu od terminu z karty ciąży (03.06) to już piąty dzień po...
I już teraz sama nie wiem, zy na to wywołanie iść w piątek, czy jak wymyśliłam, w poniedziałek...