Dziewczyny to wszystko to jakiś horror. Od piątku trwałam w jakimś przedziwnym zawieszeniu. Lekarz powiedział, żeby zjawić się w środę. Podczas badania nie widziałam już bicia serduszka. Diagnoza, ciąża obumarła. Świat zawalił mi się po raz kolejny. Dostałam skierowanie do szpitala. Nie byłam w stanie się spakować. Dziś ogarnęło mnie jakieś otępienie, rozkleiłam się dopiero jak żegnałam się z synem. Pytał co się dzieje, dlaczego muszę iść do szpitala, czy aby wrócę? Czy jestem chora? Na IP badał mnie lekarz, którego już wcześniej poznałam w tym szpitalu. Łzy płynęły mi po policzkach a on w skupieniu robił usg. Poprosił do siebie jeszcze jedną lekarkę i pyta, widzisz? Ona.. tak. I w tym momencie słyszę, proszę pani, serduszko bije, bardzo wolno, bo tylko 50 uderzeń na minutę, ale bije... Reszty nie słyszałam. Zobaczyłam tylko ciemność przed oczami. Po chwili dotarło do mnie, ze lekarz mówi, że mogę się ubrać. Zrobili b-hcg, powtórka w sobotę... Jezu, przyjechałam z takim nastawieniem, że dostanę jeszcze dziś tabletki i jeszcze dziś to wszystko się zacznie i skończy...
Lekarz bardzo delikatnie powiedział, że niestety to nie jest prawidłowy objaw i mam luczyć się z najgorszym. A ja jak ta głupia uczepiłam się nadziei, że jeszcze wszystko będzie dobrze...
Dlaczego takie rzeczy się dzieją?
Czuję się jakby ktoś raz za razem wyrywał mi serce. Nie wiem, ile jeszcze zniosę...