witajcie dziewczyny :-) jestem nowa tutaj u Was. chciałabym opowiedzieć Wam moją historię.
w zeszły roku byłam w ciąży. wiedziałam od samego początku, bo bardzo się z narzeczonym staraliśmy o dzidziusia. pracowałam w międzyczasie i zaczęłam studia. na pierwszej wizycie ginekolog przyjął mnie bardzo ciepło, pogratulował mi, a po badaniu wyszedł na korytarz i zaczął gratulować narzeczonemu. powiedział, że jak przyjdę za 3-4 tyg., to pokaże nam jak bije serduszko. przyszliśmy zatem po 3 tyg. do kontroli. w międzyczasie dbałam o siebie jak nigdy dotąd. podczas USG lekarz dziwnie spojrzał na monitor, szybko zakończył badanie, kazał się ubierać. poszedł na korytarz po narzeczonego i powiedział, że "ciąża rośnie i się rozwija". wyznaczył następną datę wizyty. nie pokazał serduszka, jak obiecał. my zadowoleni ze zdjęciem, jakie dostaliśmy poszliśmy na urodziny do mojego młodszego brata. dwa dni później byłam w pracy. miałam popołudniówkę. po zakończeniu pracy poszłam do ubikacji. jak spłukiwałam wodę spojrzałam w ostatniej chwili do muszli. zdawało mi się, że woda zmyła jakieś przebarwienie. podtarłam się jeszcze raz i zauważyłam bardzo delikatne plamienie. do domu miałam 2 godziny drogi i przez ten czas rozmawiałam z narzeczonym o tym, co się stało, a on szukał informacji w internecie. znalazł dużo opinii, że tak się zdarza w ciąży i nie jest to groźne. na drugi dzień pogrzeb kuzynki. miałam jechać do szpitala, bo tam też pokierował mnie gin po konsultacji telefonicznej, ale kuzynka... pojechałam później. podczas badania lekarka i pielęgniarka żartowały ze mną, za chwilę usg. zapytałam, czy pokaże mi serduszko... cisza... zapytałam znowu, a ona tylko pokiwała głową, że nie widać serduszka. cały świat mi się zawalił. to był dopiero 10 tydzień, a ja już tak bardzo kochałam moją kruszynkę. to był piątek. ja do pracy nie mogłam pójść na następny dzień, a nikt mi zwolnienia do poniedziałku ( bo wtedy miałam mieć zabieg łyżeczkowania) nie chciał wypisać. ani w szpitalu, ani mój ginekolog. pojechaliśmy do domu, zabrałam najpotrzebniejsze rzeczy i zostałam w szpitalu do poniedziałku, bo bałam się, że dostanę krwotoku. przez weekend co chwilę przychodziły do mnie pielęgniarki i pytały co ja tu robię i za każdym razem musiałam przy wszystkich na sali mówić, że mam mieć łyżeczkowanie w poniedziałek. to im jednak nie starczyło, zawsze pytały dlaczego, więc musiałam powiedzieć, że poroniłam.wszyscy na mnie patrzyli jak na gówniarę, która pewnie specjalnie poroniła, a ja ciągle leżałam w łóżku i płakałam. na sali były 4 kobiety +ja, a na drugiej sali 2. pielęgniarki i tak nie były w stanie zapamiętać, co ja tam robię i za każdym razem jak mnie widziały były bardzo zdziwione i za każdym razem te same pytania. w końcu nie wytrzymałam i wykrzyczałam jednej, że chyba kur*a muszę sobie na czole to napisać, bo one są zajęte innymi sprawami niż pracą i zapamiętać nie mogą siedmiu pacjentek. oburzona poszła. poszłam raz do dyżurki pielęgniarek i pytałam dlaczego mogło się tak stać, że straciłam dziecko. żadna na mnie nie popatrzyła. przez moment zastanawiałam się, czy ja w ogóle tam jestem, bo nikt mi nie odpowiedział. wgapione były w swoje telefony. jedna w końcu powiedziała nie patrząc na mnie, że "tak się zdarza". to wszystko. przyszło co do dnia łyżeczkowania. przychodziło coraz więcej kobiet, które też miały mieć jakieś zabiegi. dużo z nich była już po i były wypisane do domu. przyszedł czas na obiad i ja odmówiłam. powiedziałam, że mam mieć zabieg i od rana jestem na czczo. kobieta zrobiła duże oczy i powiedziała, że zabiegi na dziś się skończyły. pobiegła do dyżurki i przyszła inna siostra. zapytała mnie co ja tu robię!! już tyle razy mnie widziała, a dalej nie potrafiła zapamiętać. zadzwonili po lekarza i zrobił mi ten zabieg. po wszystkim dostałam kroplówkę. jak się skończyła, to mi ją odłączyli i powiedzieli, że za dwie godziny do domu. ok. zadzwoniłam po narzeczonego i pojechaliśmy do domu. na następny dzień oprzytomniałam dopiero i zaczęło mnie zastanawiać co z wypisem, co z moim dzieckiem i co teraz ze mną. zadzwoniłam do szpitala. po wypis miałam się zgłosić za 2 tyg. i odebrać wraz z badaniem histopatologicznym. pojechałam za prawie 2 tyg. tego samego dnia znalazłam w internecie, że szpital powinien zgłosić martwe urodzenie mojego dziecka do USC i powinni zapytać mnie o chęć pochowania dzieciątka. nie zrobili tego, więc zadzwoniłam i zapytałam kiedy przyjechać i pomóc im wypełnić dokumenty potrzebne, do wystawienia metryki. zbywali mnie i kazali dzwonić na inny nr tel. po 2 godzinach dzwonienia powiedziałam, że jeżeli dziś się nie umówimy, to w poniedziałek zakładam im sprawę, że nie dopełnili swoich obowiązków, bo zgodnie z rozporządzeniem ministra zdrowia z dnia... bla bla bla. pielęgniarka powtórzyła lekarzowi i powiedział, żebym przyjechała w poniedziałek. jak już się zjawiłam, to pielęgniarki i oddziałowa latały wystraszone w tą i z powrotem. co chwilę któraś do nas podchodziła i tłumaczyła, że gdyby to był 13 tydzień, to by inaczej zrobiły, a w 10 tyg. to "jeszcze nie było nic". nie chciałam z nimi rozmawiać i chciałam rozmawiać jedynie z lekarzem. lekarz na to, że oddziałowa ma wszystko załatwić. ona mi, że to lekarz wystawia. w końcu powiedziałam, żeby sobie do niego poszła i powiedziała, że ja już wszystkie dokumenty mam przygotowane i idę założyć sprawę. lekarz przyszedł szybko, przyprowadził sekretarkę i ona wypełniła mi wszystkie dokumenty. pisała to, co ja chciałam, nie wiedząc, czy mówię prawdę, czy nie. poszliśmy z tym dokumentem do USC i tam też z problemami otrzymaliśmy Akt Urodzenia Martwego Dziecka. Nasz synek dostał imię i zaistniał w dokumentach, już teraz nikt nie może mi powiedzieć, że go nie było.
termin miałam na 7.06.2011. pobraliśmy się 04.06.2011, a 24 maja zobaczyłam dwie kreseczki na teście. w międzyczasie okazało się, że mam niedoczynność tarczycy i teraz jestem już pod stałą kontrolą endokrynologa. wszystko rozwija się prawidłowo i już nie mogę się doczekać aż przytulę moją dzidzię w lutym :-)