Dam, ale wielkich nowości nie ma, bo Staszek po prostu rośnie
wczoraj odstawili mu antybiotyk, bo wreszcie markery infekcji mu zeszły (żeby było ciekawiej to do końca nie wiedzieli co to za infekcja, bo posiewy miał czyste, więc w końcu stwierdzili, że te wskaźniki się utrzymywały wysoko przez moją infekcję, ale tu też nie wiedzieli w sumie co to za infekcja, bo nie zbadali xD). Zaczyna powoli łapać, jak się trawi, więc mu zwiększyli ilość mleka z szałowych 2ml na szałowe 5ml 8x na dobę (strawił 6x, a 2x odciągali). Mam nadzieję, że jak z trawieniem ruszy, to i waga ruszy, bo tak to właściwie wszystko jest ok. Dzisiaj skończymy szóstą dobę, jutro skończymy tydzień, więc drastycznie spadnie nam ryzyko wylewów.
Liczę tylko na to, że nie będzie wielkich regresów i faktycznie jak tak pójdzie to za 8 tygodni będziemy się szykować na wypis.
Wczoraj pani doktor powiedziała, że optymistycznie go widzi, co jest super, bo neonatolodzy przy tak małych dzieciach zwykle wstrzymują się od tak optymjstycznych opinii.
No a ja sobie jeżdżę, czytam mu Piotrusia Pana i tak nam czas mija.
Tylko mi smutno, że mamy tylko godzinę raz dziennie i jeszcze czasem muszę tą godzinę oddać mężowi, żeby też z nim posiedział. To aż fizycznie boli, jak myślę o tym, że przez weekend go nie zobaczę, bo właśnie mąż pójdzie (bo mąż może tylko w weekendy). Wczoraj też miałam kryzys wieczorem, że jest tak daleko. Martwię się, czy o mnie nie zapomni, albo czy się nie czuje odrzucony, zostawiony, ale eh, wiem, że to dla jego dobra, ale to mi wiele nie daje ulgi psychicznej.