No dobra, to ja będę tą, która Ci powie, że miała podobnie.
Z moim mężem zaczęłam "chodzić" jak miałam lat 19, on 17.
Oboje praktycznie od samego początku wiedzieliśmy, że chcemy mieć dzieci, omawialiśmy ilość i imiona.
Po 5 latach w końcu podjęliśmy decyzję, że to ten czas.
Nie mieszkaliśmy razem, ale nas dzieliło 300 metrów, a nie 30km.
Ja studiowałam dziennie, mąż pracował na gówniane zlecenie.
Na wieść o ciąży OSZALAŁ, nosił mnie na rękach, był szczęśliwy i wniebowzięty, ale ja od samego początku byłam pewna, że tak będzie, bo mieszkał na jednej działce ze swoją siostrą, która miała malutkie dzieci i on już jako nastoletni gówniarz wolał iść czytać im bajki, niż grać z chłopakami w piłę.
Wiem, niczego nie można być pewnym, każdy się może zmienić, ale ja po prostu wewnętrznie czułam, że to właśnie on będzie ojcem moich dzieci, bo się nadaje jak mało kto.
Moi rodzice byli wiadomością zszokowani, nie spodziewali się, jestem najstarsza z rodzeństwa, a miałam wtedy ledwo 24 lata, nie mieszkałam z chłopakiem, nie byliśmy nawet zaręczeni, ja studia, on bez pracy - no niezbyt kolorowo.
Rodzice męża zareagowali pozytywnie, ale byli już "podwójnymi" dziadkami, więc mniejszy szok.
W ciążę zaszłam w kwietniu, w lipcu ślub.
Chcieliśmy najpierw cywilny, ale obie rodziny "namawiały" od razu na kościelny, bo po porodzie to już się ciężko będzie zebrać, żeby weselicho zrobić - przystaliśmy na ten pomysł.
Zaraz po ślubie mąż zamieszkał ze mną, w moim "panieńskim" pokoju, a jednocześnie remontowaliśmy dół mojego domu rodzinnego, żeby tam zamieszkać.
Mieliśmy dwa małe pokoiki i łazienkę, kuchnia na górze u rodziców, więc warunki mocno średnie.
Teraz, z perspektywy czasu i doświadczenia wiem, że nasze zachowanie było skrajnie nieodpowiedzialne, gówniarskie i egoistyczne - ot, dzieci zachciały się bawić w dom, bez żadnego zaplecza.
Żyliśmy z dnia na dzień.
Samochód tankowaliśmy po 20zł, bo wiecznie kasy nie było.
Żarliśmy się do utraty tchu...
Ale daliśmy radę.
A w tym roku strzeliło nam 12 lat po ślubie i nadal uważam, że na ojca moich dzieci wybrałam najlepszego faceta pod słońcem.
Miał 22 lata, kiedy urodziło mu się pierwsze dziecko, 26 lat, kiedy urodziło się drugie, niepełnosprawne, nieuleczalnie chore. I mimo, że był szczylem (żaden z jego kolegów rówieśników nie miał wtedy jeszcze nawet stałej partnerki, a gdzie tam dzieci), to podołał, nigdy się nie poddał, nie zostawił mnie samej z dziećmi, nie uciekł od obowiązków i odpowiedzialności.
Nam się udało, chociaż nie zawsze było kolorowo, i tego samego życzę Tobie - żebyście się dogadali i dotarli, ale tylko, jeśli czujesz, że może być dobrze, bo jeśli masz wątpliwości, to tak, jak dziewczyny pisały - lepiej być samodzielną mamą, niż się szarpać z człowiekiem, który tylko będzie Ci dokładać zmartwień...