No to może opowiem moją historię... 14.09 o 9 rano odeszły mi wody, mąż w ciągu 10 min. był w domu. Pojechałam do szpitala, tam mi powiedzieli, że to nie były wody, i te skurcze które mam to nie są skurcze... no dobra. Leżałam 6 godzin pod KTG, na porodówce, obok mnie jedna rodziła i ryczała cały czas, myślałam, że ucieknę stamtąd... o 6 wieczorem dali mi zastrzyk rozkurczowy i posłali na patologie. Jak przez noc się nasłuchałam, ,że one tam leżą z bólami i 2 tyg. po termninie to miałam dość. Na drugi dzień mąż przyjechał o 7 i mu to powiedziałam, to zadzwonił do kliniki do Bielska i tam mu mówią, że do 11 ma ze mną przyjechać. No to ok. "Uciekłam" w kapciach i szlafroku ze szpitala. o 11 byłam w Bielsku. Dali mi oksytocynę i nic. Skurcze co minutę i 1,5 cm rozwarcia. Myślałam, że oszaleję... No i tam pani doktor mi o 16 powiedziała, że nie da mi się dłużej męczyć i czy się zgadzam na cesarkę ( jak najszybciej). O 16.30 byłam na stole, mąż wszystko widział oczywiście na co w normalnym szpitalu nie byłoby szans ( "A pan tu jeszcze siedzi?!"). Kiedy wyciągnęli małą wzięli ją do męża za szybę tam zważyli i wogóle... No i po 48 godz. (po cesarce!!!) byłam z córką w domu. Minęło 10 miesięcy i już nie pamiętam bólu. Dzięki mojemu mężowi nie tylko ja żyję ale i mała. Urodziła się już z zakażeniem w zielonych wodach. No i tyle z mojej historii... nie jest ciekawa, ale prawdziwa.