Martusionek, trzymam kciukasy z całych sił za zdrówko maluszka!
Postaraj się opanować emocje, tamtemu maleństwu to nie pomoże, a szkoda Tomusia stresować. Będzie dobrze!
Kłaczek, super, że niunia takie dobre wrażenie zrobiła :-) oby jej tak zostało :-)
A co do wątku wałkowanego od rana to, może tak zabrzmiał mój post, ale nie miałam "pretensji" o nazywanie pasożyta pasożytem ;-), bo fakt taka prawda jest, że robimy za żywiciela, a dzidziol robi z nami co chce ;-) skłania do haftowania, latania non stop do kibelka, obija żebra itd. a potem jak przyjdzie na świat to też nie jest lepiej, bo np. sprawdza ile razy dziennie może nas obsikać przy zmianie pieluchy ;-) jakoś tak to natura zrobiła, że matka dużo wytrzyma, a pasożyt może sobie dzięki temu spokojnie rosnąć :-)
A jeśli chodzi o strachy to naprawdę Cię doskonale rozumiem, bo w pewnym momencie, gdy mi się ryczeć chciało, bo co będzie jak znów się nie uda, Agata (13x13) próbowała mnie stanowczo przekonać do tego, że w dziecko trzeba wierzyć. Miałam ochotę jej za to przyłożyć, tyle że przez neta się nie da, więc co najwyżej mogłam się obrazić i focha strzelić ;-)
Wiesz z poronieniem jest chyba tak jak z niespodziewaną śmiercią zwłaszcza młodego człowieka. Dla przeciętnego Kowalskiego jest to TAK abstrakcyjne, innych to spotyka, ale na pewno nie mnie. No bo przecież zachodzi się w ciążę, mija 9 miesięcy i rodzi się taki mały różowy wrzeszczący ludek - proste i oczywiste. Aż tu nagle się okazuje, że D*U*P*A. Mogę sobie dmuchać chuchać, dbać o siebie i nie ma to wpływu. W drugiej ciąży brałam sobie te leki, więc niby coś robiłam w kierunku zwiększenia szans, a i tak już wiedziałam, że gwarancji nie ma, mogę tylko wierzyć i mieć nadzieję, że się uda. I warto było dla tego małego czorta :-)