Ola**, ja chyba nie umiem dokładnie określać uczuć. Ja chcę, zależy mi bardzo, jestem świadoma tej istotki wewnątrz mnie i nie moge jej nie kochać, ale tak jak poprzednim razem byłam pewna że wszystko będzie ok, tak teraz zostawiam taką furtkę, taką poprawkę na to na co nie mam wpływu. Jeśli nie będzie chciał z nami zostać. I dlatego ten miś nie do końca był potrzebny TERAZ - może chcę żeby nic nie było tak jak poprzednio, kiedy rosła sterta różności dla maleństwa i tylko maleństwa brakło... Jest czas na misie, na zabawki, na ubranka... Nie umiem chyba porządnie wytłumaczyć o co mi tak naprawdę biega... Nie o przesądy - chrzanić zabobony - o powtarzalność sytuacji, o swoiste deja vu. Koszmarne deja vu.
Piszecie że trzeba wierzyć... Wierzyłam. Byłam tak pewna że mam kompletną wyprawkę z wyjątkiem dużego kalibru sprzętów. Nie opłacało się wierzyć bo tylko jeszcze bardziej bolało. Chcę być przygotowana na wszelki wypadek mając świadomość że skoro raz się nie udało to tym razem też nie ma gwarancji? O, chyba udało mi się sprecyzować podejście - mam świadomość że nie ma gwarancji, zatem nie traktuję przyszłości w kategoriach pewnych zdarzeń.
A z innej beki... Popołudnie jak marzenie. Jennifer to po prostu inny świat po chłopakach - malutki przytulas, roześmiany, śpiewający (to nic że nie umie mówić, śpiewa całkiem czysto), tańczący (to nic że nie umie chodzić, tańczy w chodziku), gadający na okrągło. Super bobas. Dziś była jej starsza siostra - sześciolatka. Gadułka komunikatywna, elokwentna, pogodna. Super. Nie wiem kiedy przeleciał czas. Jedno co mi się nie udało to uśpić Jenny. Ona zwykle usypia na rękach i choć jej oczka "spadały", choć wypiła mleczko, jednak to nie były TE ręce. Trudno żeby tak od razu - znamy się ledwie 3-4 godziny. Za to jak tatuś wrócił dziecko rozkwitło - kompletny żywczyk. Zabawę miałam z nimi bajeczną, szkoda że tylko jedno popołudnie w tygodniu.