witajcie kochane, trochę mnie nie było ale leżę i się raczej nie ruszam... walczę o ciążę. Czy jest szansa... nie wiem, przeczytajcie moją relację z przedwczorajszej wizyty (byłam bo zaczęłam plamić):
przerażona wchodzę z mężem do gabinetu lekarza, ten bada mnie delikatnie żeby sprawdzić plamienie - jest
ale to nie nowość dla mnie... kładę się na łóżko, robi mi usg. Wkłada sondę i mówi: "przykro mi... nic tu nie widzę"... mi serce staje w miejscu... słyszę ciężki i smutny oddech męża a lekarz wtedy: "oj.. przepraszam jest... źle spojrzałem, jest zarodek i jest serce..." - ja w euforię a on: "oj... przykro mi... serce za wolno bije...100 uderzeń na minutę" ja na to: "ale jak za wolno? czyli powinno być 140?" a on: "nie... na tak wczesnym etapie ciąży norma to od 90-130"... ja: "czyli dobrze", on: "no wolałbym żeby było 130". Trochę się uspokoiłam po czym gin mówi: "niestety mało płynów w pęcherzyku... zadusi to zarodek... brak amortyzacji... nic się na to nie robi... mam mniej niż 50% szans na to, że się wszystko wyrówna"
Po czym dodaje: "na małe uspokojenie: ciałko żółte prawidłowej wielkości (nie za duże czyli OK), ciąża usadowiona wysoko w dnie macicy - idealnie.... gdyby nie te płyny...".
Za 10 dni (w kolejny poniedziasłek usg, ma wszystko wyjaśnić).
A ja dziś już nie żyję
Biją we mnie dwa serca... czy znów stanę się grobem dla własnego nienarodzonego dziecka
ps. w poniedziałek umówiłam się w Poznaniu z moim profesorem... ale czy on coś poradzi???