Część dziewczynki,mam na imie Dorota mam 30 lat, mąż 36. pomyślałam, ze do was napisze. 27 listopada stracilam ciążę w 17 tyg. O tą ciążę walczyliśmy 7 lat...mam pcos, insulinoopornosc, niedoczynność tarczycy, mialam robione hsg, jeden jajowod niedrozny. Mialam robiony kilka razy monitoring owulacji i ani razu nie było. W sierpniu dostalam pierwszy raz lek na stymulacje Aromek...piekny pecherzyk, zastrzyk pregnyl i pod koniec sierpnia 11 kreski na tescie...niedowierzanie, euforia. Pozniej strach czy nie bedzie pozamacicznej, bo owulacja była po stronie niedroznego jajowodu, pozniej strach czy bedzie serduszko. W 6 tyg zwolnilam sie z pracy (pracowalam na czarno), nie chcialam sie przemeczac itd. Wszystkie usg piekne, okruszek rósł jak na drożdżach, w 15 tyg dowiedzielsmy sie, że będzie syn. Maż w tym czasie wyjechał za granicę na wyprawke zarobić. W 16 tyg wstalam z silnym bólem brzucha, nie moglam leżeć ani chodzić, pojechalam na ip...Pani doktor nawet do gabinetu mnie nie wpuscila, mowilam jej, ze mam bóle brzucha i mam wrazenie, że coś mi wypada z środka. Uslyszalam tyllo JAK NIE MA PLAMIEN CZY KRWAWIEN TO BRAĆ NOSPE PARACYTAMOL I LEŻEĆ. No to wrocilam do domu i za 4 dni zapisalam sie na usg prywatnie, syn zdrowy, ruszal się, dzien pozniej.. 27 listopada wstalam przed 6 rano do toalety i przy siusianiu cos strzelilo...nagle krew, duzo krwi.. zero boli. Wsiadlam w auto sama pojechalam do szpitala, tam usłyszałam, PEKNIECIE PĘCHERZA PŁODOWEGO, ZERO WÓD, DZIECKO ŻYJE.. Kazali mi sie położyć inza 2 godz znowu usg, 4 lekarzy zostalo zwołanych, to samo usłyszałam, pęcherz plodowy spłaszczony,zero wód, syn zyje... Lekarz powiedział mi z czym to sie wiąże, ze zakaże siebie i syna...może i nawet sepsą. Gdy weszlam na fotel ginekologiczny, by mogli włożyć tabletke na skurcze macicy to uslyszalam STOPKE DZIECKA WIDAC JUZ Z SZYJKI MACICY, poród w toku..serce mi peklo, caly czas płakałam a wtedy to juz byly spazmy... Ze teraz bede czekala aż maly umrze mi w brzuchu...az sie udusi...O 10 mialam włożoną tabletkę a o 13 rowno urodzilam syna..sama na łóżku szpitalnym, pod kołdrą.. Byl piekny, 18 cm juz miał... Później lyzeczkowanie bo lozyska nie urodzilam.. Przed 14 zadzwonil mąż z zagranicy (wtedy miał przerwę) ktory nic nie wiedzial co sie stalo, zapytal sie od razu JAK TAM MOJ SYNIO SIE DZISIAJ MA, CZY BRZUSIO ROŚNIE...wtedy musialam mu powiedzieć, ze juz nie ma naszego syna, ze mysi wracać bo musimy go pochowac
na drugi dzien sama na wlasne żądanie wypisalam sie ze szpitala...czekalam na meza az wroci ze Szwajcarii i tydz pozniej pochowalismy naszego syna, w zakładzie patomorfologi sami go do trumienki wkladalismy, przez chwile mialam go owinietego w pieluszke na rękach...mój ból był niedoopisania, mąż się załamał, do tej pory potrafi płakać...nie moze sobie wydarowac, ze nie było go przy mnie w tym czasie...pojechał zarobić na wozek a dziecku trumne musiał kupić...krwawilam 2 tyg rowno po poronieniu, po 3 tyg od konca krwawienia dostalam miesiączki, 13 stycznia ide do ginekologa, dostalam wynik sekcji lozyska, pelno skrzepow, jakies wlokniaki, cechy ograniczenia powierzchni wymiany...nie wiem co to oznacza. Odebralam rowniez wynik z wymazubz pochwy który mialam pobierany tego dnia co urodzilam syna, mam 3 bakterie E COLI, STREPTOCOCUS AGALACTIAE I ENTEROCOCCUS FECALIS... Bralam juz 3 antybiotyki na raz 2 razy dziennie przez 10 dni...żołądek myślałam, ze mi eksploduje... Dzisiaj ide do hematologa, niech mi zleci jakies badania moze potrzebna mi heperyna, nie wiem co spowodowalo pekniecie pęcherza plodowego, czy któraś z tych bakteri czy może źle odżywiałam syna w lozysku przez moja gęsta krew...nie mam pojęcia.
przepraszam, ze az tak sie rozpisalam, chciałabym jak najszybciej dostać zielone swiatlo, żeby móc znowu sie starać. Zobaczymy co powie dzisiaj hematolog i w poniedzialek gonekolog. Pozdrawiam was ciepło.