:-) Ja bałam się bardzo porodu dzięki opowieściom koleżanek, a ponieważ Jacuś to moje pierwsze dziecko- a ja mam 30 lat, więc tym bardziej czułam lęk. Jednak bałam się nie o siebie, chociaż wiedziałam, że "swędzieć nie bedzie"
, ale o synka, żeby było ok, żeby się nie przydusił, zakleszczył i Bóg wie co jeszcze przychodziło mi ze starchu do głowy.
Termin miałam na 30 marca, ale 2 dni wcześniej byłam u mojego ginekologa, który oznajmił, że jestem jeszcze "mocno zamknięta" i nie wygląda raczej , żeby mały pojawił się przed terminem. Ja czułam się znakomicie i robiłam sobie wiosenne porządki w garażu. Szczerze powiedziawszy to troszkę przesadziłam z tym sprzątaniem, ale męża nie było, miał wrócić za 2 dni, więc z nudów mocno się nagimnastykowałam. Ale chodziłam do pracy do 8 miesiąca, bo jak na ciążę czułam się cudownie dobrze. Przed wyjazdem męża rozmawialiśmy o tym jak naturalnie wywołać poród w terminie i wyczytałam, że pomaga orgazm, no więc....dawaj!:-) ale na próżno. Postanowilismy, że po powrocie mężusia pokochamy się do końca, żeby jego nasienie pobudziło szyjkę macicy, to podobno stary sprawdzony sposób (sam doktorek mi o nim mówił). Nie wiem czemu, ale bałam się sztucznie wywołanego porodu, naprawdę...
Obudziłam się o 4 rano i za żadne skarby nie mogłam usnąć. potem byłam chyba z 4 razy w ubikacji i posiedziałam na tronie jak nigdy, ale bezbolesnie....czułam się dziwnie pobudzona, więc czytałam sobie aż o 7.00 pierwszy skurcz. Nie byłam pewna czy to już to, a nawet zbagatelizowałam sobie trochę, bo myślałam, że to ten skurcz, który czasem się w ciąży pojawia
(Haxa Brakstona) jednak do 9.00 było tych skurczy już więcej i częściej więc zadzwoniłam do mamy, żeby po mnie przyjechała.
W szpitalu w (Dąbrowie Górniczej) rozpłakałam się przy rejestracji z żalu, że męża nie będzie, a tak bardzo chciałam, żeby trzymał mnie za rekę, ale gdy zadzwoniłam do niego, że zaraz idę na porodówkę- on pożegnał szefa, wskoczył w auto i wcisnął gaz do dechy (miał do przebycia 90km). Na porodówce było cichutko i spokojnie, a mnie powitały ciepło 2 położne i jakoś raźniej mi się zrobiło, bo poczułam się jak przy jakiejś cioci lub siostrze, a przecież nie dawałam w łapę ani złotówki.
Po lewatywie już było ostrzej, mały szybko szedł, a na piłce nie mogłam usiąść, bo miałam wrażenie, że uciskam mu główkę
...hehe. Stałam opierając sie o krzesło i kołysałam biodrami, oj bolało! I o 12.00 nagle jakby balon pękł we mnie i wylało się na podłogę jakieś 3/4 szklanki wody. Wtedy naprawdę zaczęło boleć...wzięli mnie już na łóżko.
Wtem na salę wpadł mój kochany mąż! Jaka byłam szczęsliwa i o niebo pewniejsza i silniejsza, kazałam mu stanąć przy głowie, bo przed porodem, wstydziłam się, że pójdzie ze mnie kał i w ogóle... Ale jak już mały był w kanale rodnym, jak parło się samo i bolało jak jasna cholera, i waliło się ze mnie wszystko pokolei - to miałam serdecznie gdzieś co widzi mój mąż. I zawsze myślałam, że najgorsze bedzie jak wychodzić będzie główka dziecka i jak mnie przetną. A okazało się, że najwredniejszy ból to te najczęstrze samoistne skurcze, których nie da się powstrzymać i to samoistne parcie właśnie przez szyjkę. To było najgorsze, bolesne, ale bardzo krótkie.
Tymczasem te ostatnie chwile porodu były błyskawiczne. Mały szedł z rączką, więc położne nacięły mnie, a potem ogromnym wysiłkiem wypchałam go na świat. Boże! Położyli mi na piersi maleństwo, które miało otwarte oczka i próbowało podnieść główkę, a ja nie posiadałam się ze szczęścia mówiąc "No płacz synu!!!" Poród trwał 1,5 godziny!
Pani Doktor z niemiłą miną szyła mnie na żywca, ale nie czułam, trzęsłam się jak w febrze z wysiłku, a na twarzy miałam popękane naczynka i łzy radości. Ta blizna porodowa dawała mi się we znaki prawie 5 miesięcy!!! (no seks....bolesny i zniechęcający).
Po porodzie było ok, Panie były kochane, lekarze też, a z koleżanką z porodówki nawet się zaprzyjaźniłam. Bardzo się cieszę, że miałam szybki, chociaż bolesny poród (bez znieczulenia).
A teraz jestem szczęśliwą mamą, a jeśli Bóg pozwoli to proszę jeszcze o jeden mały cud