No i na mnie przyszła w końcu kolej
Będąc już ponad tydzień po terminie, powoli zaczęłam tracić nadzieje, że ktokolwiek zacznie "coś" ze mną robić. Leżąc w szpitalu przynajmniej nie czułam się osamotniona, bo na trakcie porodowym leżało nas już 6 po terminie.
Do szpitala trafiłam w niedzielę 16 lutego, ponieważ słabiej czułam ruchy dzidzi. Dzięki Bogu było wszystko OK, a na badaniu okazało się, że nareszcie coś delikatnie "ruszyło" i jest rozwarcie na palec. W poniedziałek był to już tzw "luźny palec", który nie powięszył się aż do czwartkowego "półtora palca". Zrobiono mi amnioskopię - wody czyste.
W czwartek wieczorem miałam już gęsto i wysoko skurcze, dochodzące do ponad 100, ale rozwarcie stało. Z czwartku na piątek rano skurcze były już silniejsze, ale badanie po ktg pokazało, że wszystko dalej stoi. Podobnie z piątku na sobotę. W sobotę ok.23 skurcze były już naprawdę silne i w tym samym czasie jeszcze dwie dziewczyny z mojej sali miały jakieś oznaki porodu, ale u nich odwrotnie - skurczy nie było, a rozwarcie się zrobiło. Byłam już zła na to wszystko, bo to ja miałam skurcze, a one poszły rodzić, a mnie pani doktor po badaniu odesłała spać.
O 3:00 dzidzia się zaczęła jakoś mocniej ruszać, co mnie zbudziło. Jak usiadłam na łóżku, to usłyszałam i poczułam jakby tompnięcię. Ekspresem poszłam do wc biorąc po drodze wskaźniki pH. W WC trzy mocne chluśnięcia jak z wiadra - pH nie musiałąm sprawdzać - to były wody. Od razu poszłam na porodówkę zgłosić, że wody mi odeszły. Położna zadzwoniła po doktorkę, która mnie wieczorem badała i jak jej powiedziałam, że spałam i nagle się obudziłam, to była w szoku, że z tymi wieczornymi skurczami dałam radę. Podłączyli ktg. Na skali było max 126, więcej ten aparat nie wyciągał, ale były już troszkę częściej niż wieczorem. Po badaniu 2 palce - kazali się przenieść na porodówkę. Napisałam mężowi żeby się zbierał. Powoli do mnie docierało, że to już, Bez wód skurcze były dość bolesne, ale obiecałam dziewczynom z oddziału, że w nocy ich nie pobudzę i wrzask zamieniałam na oddech. Z czasem skurcze były silniejsze i częstsze. Wydaje mi się, że wszystko ładnie postępowało. Do 4 palców doszło już w 3 godziny, które bardzo szybko zleciały. Potem prawie 5 no i 5. I tu się zaczęło...
Po 7 połóżne powiedziały, że wg nich do 9 będzie już dawno po wszystkim, ale to teraz zaczęły się schody. W pewnym momencie miałam już w dole brzucha jakieś dziwne uczucie - niby parcie niby nie. Z każdym badaniem położnej słyszałam tylko "główka wysoko"... potem znowu... i znowu... Badanie na skurczu to horror. Położna zadzwoniła po lekarza. Potem po kolejnego... Kazali zmieniać pozycje, a ból był coraz gorszy. Przyszedł nowy lekarz dyżurny, któremu mojego bólu nigdy nie zapomnę. Zbadał mnie i mówi - wszystko ok - rodzimy. A od godziny przecież wszystko stało w miejscu i tylko ból się nasilał. Jeszcze się mnie burak zapytał co ile mam skurcze, jakbym nie miała co robić, tylko mierzyć czas - niezły burak. Powiedział, żeby włączyć oksytocyne. Ciekawe do ilu sięgałyby moje skurcze jakby mieli odpowiednią skalę żeby je zmierzyć. Jak możńa włączać oksy jak wszystko już porozwierane i są takie skurcze... W pewnym momencie pomyślałam, że to właśnie tak wygląda piekło. Już nie wytrzymywałam... Parcia nie było, tylko ciągle coś dziwnego. Otworzyłam płuca i zamiast przeć - wrzeszczałam ile fabryka dała. Myślałam, że każdy kolejny skurcz mnie po prostu zabije i pytałam czemu nie zrobią cesarki. Położna mówiła czekamy na obchód. Mąż pyta kiedy obchód - a ja na to, że przecież niedziela, więc dopiero o 9. Ale w końcu są, Kilka minut przed 9. Było ich mnóstwo i kilku z nich ręka do środka na skurczu... Mąż mówi, że jeden to stał przerażony i nawet nie śmiał mnie dotkąć. Aż nareszcie znajmoy głos - mój gin. Zbadał mnie ekspresem i mówi, pani Joasiu albo cesarka, albo nie urodzę i po co ta oksy... ile tego zleciało... co tu się dzieje...
Potem już wszystko wyglądało jak w filmie. Szybko papiery. Łóżko pędem na salę operacyjną. W końcu fenoterol i słodki głos anastezjologa "zrób kotka" (kurcze, igła w kręgosłup - pomyślałam). Trafił za pierwszym razem i za chwilę już mój gin mnie rozcinał i wyciągał mojego słodziaka. Godzina 9:15, 3470g. 55cm. 9 pkt - jeden odjęty za skórę - była strasznie sucha i popękana, ponoć przenoszone dzieci często tak mają.
Nawet nie chcę sobie wyobrażać co by było, gdyby mój gin wtedy się nie pojawił. Mój mąż mówi, że nie zapowiadało się, żeby ktokolwiek podjął jakąś odważną decyzję. Gin po otwarciu powiedział, że nie było szans na to żebym urodziła sn. Mała się źle wstawiła. Jak mnie zszywał to czułam ogromy spokój. Było on i ten "przerażony" doktor, którego w sumie też bardzo lubię i dopiero wtedy czułam się bezpieczna.
Po wszystkim jak już leżałam na oddziale w głowie miałam mnóstwo pytań... Do kiedy by czekali... Czy do czasu, aż zanikło by tętno i dziecko byłoby niedotlenione... Czemu nie zrobili usg...I gdzie ten sk&#@$ który kazał podłączyć mi oksy.... Miałałam ochotę (nie no mam ciagle ochotę) walnąć go młotkiem poniżej pasa - tak ze 100 razy z całej siły
To tyle... Na wypisie mam napisane. Brak postępu porodu. Wysokie proste stanie główki. Dysproporcja płodowo-miednicza.