To teraz opis mojego cudownego porodowego dnia, a może kilku dni...
Zaczęło się właściwie w sobotę kiedy zaczął odchodzić zielony czop śluzowy. Trochę się przestraszyłam tego koloru, więc poleciałam na IP, ale położna stwierdziła że nic się nie dzieje i mam się w poniedziałek skontaktować z lekarzem prowadzącym. Tak też zrobiłam i zostałam umówiona na wizytę na wtorek na 10:30. Rano skoczyłam jeszcze na czczo zrobić morfologię i z głodu wstąpiłam do knajpy na szarlotkę. Wcinam sobie spokojnie a tu nagle czuję, że mam mokro pod tyłkiem, wody zaczęły się sączyć... Dokulałam się samochodem do ginekologa, a w między czasie dopadła mnie jeszcze biegunka. W gabinecie lekarz po badaniu na samolocie stwierdza, że mam infekcję. Chwilę potem po badaniu usg wewnętrznym i zewnętrznym słyszę kolejną diagnozę: "Szyjki brak, zaczęła pani rodzić..."
Szczęka mi trochę opadła, zwłaszcza że czułam się całkiem dobrze, ale zgodnie z instrukcją pojechałam na IP ze skierowaniem do szpitala w ręku. Na miejscu zbadano mnie, ale ponieważ na oddziale przepełnienie poproszono żebym wróciła po 19:00. No to cóż, pojechałam do domu.
Tylko weszłam do domu poczułam, że mam skurcze. Początkowo nieregularne, co 15-20 min., w momencie powrotu na IP były już co 10 min., po wejściu na porodówkę co 7 min. Pech chciał, że coś mnie przewiało i bardziej niż same skurcze dokuczał mi niemiłosierny ból głowy. Na oddział wparowałam więc w zimowej czapie . Do 2:00 czas spędziłam na korytarzu porodówki na kozetce bo dalej przepełnienie. W między czasie położna zrobiła ze mną wywiad drąc się z drugiego końca korytarza (ok. 30 m) i tak wszyscy mogli swobodnie posłuchać o regularności moich miesiączek, ilości poronień itd. . W końcu Alleluja, trafiłam na salę porodową! :-)
Mój pierwszy kontakt z łóżkiem porodowym - zrobiło mi się duszno i odleciałam. Dopiero po przełożeniu na lewy bok doszłam do siebie. W nocy skurcze były już co 3 min., ale tylko na 60-80%, rozwarcia brak. Już zaczęto mnie straszyć, że to chyba jednak tylko straszaki, a że termin mam dopiero za 4 dni to może tak w przyszłym tygodniu urodzę... Jak to usłyszałam to w panikę, że NIE! Ja chcę już!
Ok. 8:00 pojawił się obchód, a na nim mój zbawiciel, który stwierdził, że skoro i tak są wskazania do cięcia i skurcze są to nie ma na co czekać i dzisiaj kończymy tą zabawę. Od razu mi ulżyło bo byłam już mocno zmordowana po ostatnich 14 godzinach skurczy. Mój organizm też od razu zareagował bo jak na zawołanie pojawiło się rozwarcie. Ok. 10:30 zaczęto przygotowywać mnie do cięcia. Spodziewałam się lewatywy, ale tego akurat nie było, przejściem przez mękę okazało się jednak cewnikowanie. Nie wiem czy to moje problemy z pęcherzem, czy jednoczesne skurcze, ale ból był nie do zniesienia. Nagle poczułam, że pod tyłkiem robi mi się mokro. Położna stwierdziła, że to tylko złudzenie i wszystko jest ok. Zdanie zmieniła jak musiałam wstać i przedreptać te kilkanaście metrów na blok. Okazało się, że odeszły mi wody i zalały wszystko dookoła , ale odwrotu już nie ma, trzeba iść, więc zostawiając mokre ślady na korytarzu doturlałam się na miejsce.
Na bloku operacyjnym było mnóstwo ludzi, ale w sumie nie zwracałam już na nic uwagi, modliłam się tylko żeby już w końcu zakończyli moje męki. "Muszę podać znieczulenie. Poczuje pani ukucie." Jakie ukucie? Przy tym wszystkim to jak łaskotanie było, a nie igła... Położyłam się na stole i poczułam, że zaczyna robić mi się tak lekko...jestem w niebie. Pierwsza myśl - oj jak oni tak dobrze tu ludziom robią to pewnie mają dzikie tłumy petentów . Zaczęło się, czułam pociąganie w okolicach brzucha, ale bólu brak. Chyba było aż za dobrze, bo zaczęłam odpływać, w tle słyszałam tylko jakieś pipczenie na aparaturze i krzyk personelu, że trzeba było wcześniej coś tam zrobić... Potem chwila braku świadomości, po powrocie do świata żywych "Proszę się trzymać, zaraz wyjmą dziecko i będzie już lżej".
Amelka urodziła się 4 września o 11:35, ważyła 3600 g i mierzyła 56 cm. Momentu, w którym zaczęła płakać nie zapomnę do końca życia, bezcenna chwila. Po odcięciu pępowiny i odciągnięciu wód płodowych z dróg oddechowych na chwilę podano mi ją główką żeby mogła chociaż przytulić policzek do mojego policzka, poczułam nieopisane ciepło, łzy pociekły mi po twarzy, ale od tego momentu uśmiech nie schodził mi już z twarzy, wszystkim naokoło dziękowałam.
Dopiero na wypisie zobaczyłam informację, że mała miała pępowinę owiniętą wokół szyi. Bogu dzięki wszystko skończyło się dobrze i dziś cieszymy się naszym Skarbkiem w zaciszu domowym czego wszystkim Wam gorąco życzę ;-).
Zaczęło się właściwie w sobotę kiedy zaczął odchodzić zielony czop śluzowy. Trochę się przestraszyłam tego koloru, więc poleciałam na IP, ale położna stwierdziła że nic się nie dzieje i mam się w poniedziałek skontaktować z lekarzem prowadzącym. Tak też zrobiłam i zostałam umówiona na wizytę na wtorek na 10:30. Rano skoczyłam jeszcze na czczo zrobić morfologię i z głodu wstąpiłam do knajpy na szarlotkę. Wcinam sobie spokojnie a tu nagle czuję, że mam mokro pod tyłkiem, wody zaczęły się sączyć... Dokulałam się samochodem do ginekologa, a w między czasie dopadła mnie jeszcze biegunka. W gabinecie lekarz po badaniu na samolocie stwierdza, że mam infekcję. Chwilę potem po badaniu usg wewnętrznym i zewnętrznym słyszę kolejną diagnozę: "Szyjki brak, zaczęła pani rodzić..."
Szczęka mi trochę opadła, zwłaszcza że czułam się całkiem dobrze, ale zgodnie z instrukcją pojechałam na IP ze skierowaniem do szpitala w ręku. Na miejscu zbadano mnie, ale ponieważ na oddziale przepełnienie poproszono żebym wróciła po 19:00. No to cóż, pojechałam do domu.
Tylko weszłam do domu poczułam, że mam skurcze. Początkowo nieregularne, co 15-20 min., w momencie powrotu na IP były już co 10 min., po wejściu na porodówkę co 7 min. Pech chciał, że coś mnie przewiało i bardziej niż same skurcze dokuczał mi niemiłosierny ból głowy. Na oddział wparowałam więc w zimowej czapie . Do 2:00 czas spędziłam na korytarzu porodówki na kozetce bo dalej przepełnienie. W między czasie położna zrobiła ze mną wywiad drąc się z drugiego końca korytarza (ok. 30 m) i tak wszyscy mogli swobodnie posłuchać o regularności moich miesiączek, ilości poronień itd. . W końcu Alleluja, trafiłam na salę porodową! :-)
Mój pierwszy kontakt z łóżkiem porodowym - zrobiło mi się duszno i odleciałam. Dopiero po przełożeniu na lewy bok doszłam do siebie. W nocy skurcze były już co 3 min., ale tylko na 60-80%, rozwarcia brak. Już zaczęto mnie straszyć, że to chyba jednak tylko straszaki, a że termin mam dopiero za 4 dni to może tak w przyszłym tygodniu urodzę... Jak to usłyszałam to w panikę, że NIE! Ja chcę już!
Ok. 8:00 pojawił się obchód, a na nim mój zbawiciel, który stwierdził, że skoro i tak są wskazania do cięcia i skurcze są to nie ma na co czekać i dzisiaj kończymy tą zabawę. Od razu mi ulżyło bo byłam już mocno zmordowana po ostatnich 14 godzinach skurczy. Mój organizm też od razu zareagował bo jak na zawołanie pojawiło się rozwarcie. Ok. 10:30 zaczęto przygotowywać mnie do cięcia. Spodziewałam się lewatywy, ale tego akurat nie było, przejściem przez mękę okazało się jednak cewnikowanie. Nie wiem czy to moje problemy z pęcherzem, czy jednoczesne skurcze, ale ból był nie do zniesienia. Nagle poczułam, że pod tyłkiem robi mi się mokro. Położna stwierdziła, że to tylko złudzenie i wszystko jest ok. Zdanie zmieniła jak musiałam wstać i przedreptać te kilkanaście metrów na blok. Okazało się, że odeszły mi wody i zalały wszystko dookoła , ale odwrotu już nie ma, trzeba iść, więc zostawiając mokre ślady na korytarzu doturlałam się na miejsce.
Na bloku operacyjnym było mnóstwo ludzi, ale w sumie nie zwracałam już na nic uwagi, modliłam się tylko żeby już w końcu zakończyli moje męki. "Muszę podać znieczulenie. Poczuje pani ukucie." Jakie ukucie? Przy tym wszystkim to jak łaskotanie było, a nie igła... Położyłam się na stole i poczułam, że zaczyna robić mi się tak lekko...jestem w niebie. Pierwsza myśl - oj jak oni tak dobrze tu ludziom robią to pewnie mają dzikie tłumy petentów . Zaczęło się, czułam pociąganie w okolicach brzucha, ale bólu brak. Chyba było aż za dobrze, bo zaczęłam odpływać, w tle słyszałam tylko jakieś pipczenie na aparaturze i krzyk personelu, że trzeba było wcześniej coś tam zrobić... Potem chwila braku świadomości, po powrocie do świata żywych "Proszę się trzymać, zaraz wyjmą dziecko i będzie już lżej".
Amelka urodziła się 4 września o 11:35, ważyła 3600 g i mierzyła 56 cm. Momentu, w którym zaczęła płakać nie zapomnę do końca życia, bezcenna chwila. Po odcięciu pępowiny i odciągnięciu wód płodowych z dróg oddechowych na chwilę podano mi ją główką żeby mogła chociaż przytulić policzek do mojego policzka, poczułam nieopisane ciepło, łzy pociekły mi po twarzy, ale od tego momentu uśmiech nie schodził mi już z twarzy, wszystkim naokoło dziękowałam.
Dopiero na wypisie zobaczyłam informację, że mała miała pępowinę owiniętą wokół szyi. Bogu dzięki wszystko skończyło się dobrze i dziś cieszymy się naszym Skarbkiem w zaciszu domowym czego wszystkim Wam gorąco życzę ;-).