Jak pisałyście o tych niepokojach na "tym etapie", to ja Wam powiem, że osiągnęłam etap zwątpienia, czy aby w ogóle jestem w ciąży. Nie wymiotuję, z żołądkiem się poprawiło odkąd piję herbatki z rumianku i całkiem odstawiłam kawę, generalnie żadnych naocznych czy namacalnych objawów. Tylko tyle, że wczoraj się okrutnie zasapałam na zwyczajnym, spokojnym i niezbyt długim spacerze z psem. Wróciłam i poszłam spać. W środku dnia. Jak tak dalej pójdzie, to nie wiem, czy będę zdolna do pracy w przyszłym miesiącu. W każdym razie nie mogę się doczekać usg, żeby wreszcie się przekonać, że to prawdziwa i zdrowa ciąża. Uważam, że te początki są paskudne - niby wiem, że jestem w ciąży, niby widziałam test i ginekolog na pierwszej wizycie niby to potwierdziła. Już teraz tyle wyrzeczeń, zmiana sposobu odżywiania się, rezygnacja z upragnionego wyjazdu, stres związany z pracą. Ale jak komuś powiedzieć, to nikt nie uwierzy. Nic nie widać, nikt nie ustąpi miejsca w tramwaju. Nawet ciuszków ciążowych sobie nie kupię. No zero satysfakcji. Ile można czekać aż coś będzie widać? Ja tu umrę z niecierpliwości! Też tak macie?