reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści z porodówki ****BEZ KOMANTARZY****

to moze teraz ja:)

W czwartek 11.04.2013 ok 4.40 rano dostalam skurczy były bardzo krótkie ale co 5-8min myslalam ze przejda M przyjechał z pracy po 5 rano i poszedł spac a ja sie mordowalam nie byly bardzo bolesne ale mocniejsze niz na @ dzien wczesniej wieczorem lezalam sobie w łóżku i masowalam sutki:-Dzeby przyspieszyc poród ,bo mialam sie wstawic na nastepny dzien na IP na wywolanie;PJednak Marcelek posluchał mamusi :) Ok 6 rano budze M i mowie ze to Juz ,balam sie cholernie ze nie dojade wiec juz wczesniej nakarmilam Alanka i przygotowalam mu sniadanko kanapki:)M wstał zadzwonil do chrzestnego Alutka (dobrze ze mial wolne):) na 8 rano bylismy na IP z 2cm rozwarciem:sorry2::sorry2:no nic przyjeli mnie ale skurcze ustepowaly jak na zlosc:/ zabrali mnie na porodówke i tam sie zaczelo:szok:Ze wzgledów iz rodzilam 2 synka w tym samym szpitalu dostalismy pojedyncza sale:) trafilismy na suuuper polozna ,smialam sie do M czy jej czasem nie oplacil:-Dprzez 1 h lezalam na KTG ,skurcze byly mocniejsze ale dłuzsze ,polozna byla prawie caly czas przy nas , zrobila mi masaz szyjki który nie byl mocno bolesny,i włożyla mi 2 czopki zmiekszajace macice na szybsze rozwarcie:szok:i w pewnym momencie rozwarcie doszlo do 5cm:szok:powiedzialam poloznej ze mialam maloplytkowsc ,pobrali mi krew zeby zapodac zzo ,okazalo sie ze mam 120 krwinek czerwonych za malo na zzo ale poszla poprosic anestozjologa udalo sie,ale juz nie wytrzymywalam z bólu!!!!zaczelam skakac na pilce-pomagalo bardzo przy skurczach polozna kazala mi krecic tylkiem na pilce myslalam ze umre...przyszedl anestozjolog zrobil zzo powiedzial ze za 20 min bedzie dzialalo a tu 45min i DUPA!!!! bóle krzyzowe takie ze chodzilam po scianie:wściekła/y:polozna powiedziala ze o 12 urodze-nie wierzylam:) w pewnym momencie mialam 9cm myslalam ze umre z bólu!!!wreszcie zaczely sie parte przyszly jakies 2 studentki i pytaja sie mnie czy moga zobaczyc poród to ja dawajcie uczcie sie :pPP tak sie darlam ze dziewczyny uciekly:-D:-D:-Dkrzyczalam do poloznej zeby mnie przeciela bo nie moglam wypchnac mlodego za 6 partym wypchnelam Mracelka o godz 12.12:) troche stracil tetno i dostal 9/10/10.Zaczelam wszytkich tam przepraszac ze sie darlam,i ze nie chcialam z nimi wspolgrac:pAle sie udalo pozniej tylko zszywanie (pikus) tylko 3 szwy:) i przyniesli Marcelka ślicznosci i odrazu do M powiedzialam caly tata:pPPP Ogólnie M mi pomogl bardzo .Polecam osobe bliska przy porodzie!!!! ahhhh no herbatke z lisci malin!!!! ona na bank mi pomogla!!!

A co do porodów II,III, itd dla mnie ogólnie poród byl bardzo szybki!!! Alana rodzilam 18h a ten 4h ale ból jak dla mnie byl silniejszy i bardziej nie do zniesienia......
 
reklama
9 kwietnia trafiłam na patologię ciąży.
10 decyzja o próbie oxy 11.04. Niestety nikt nie pomyśłał, by pacjentkę poinformować o tym jak wygłada owa próba i że trzeba być na czczo.11 o 6 zjadłam pyszna bułeczkę z domu i tym samym próbe trzeba było odłożyć...Przy porannej toalecie zauważyłam pokrwawiony śluz w ilości znacznej. więc wiedziałam, że się zaczyna ( wzorem pierwszego porodu od takiego momentu zajelo mi to 2 doby). Na ochodzie poinformowałam prowadzącego, potem w pokoju zabiegowym przy badaniu wód płodowych powtórzyłam, że zaczynam rodzić bo czop odchodzi. Na co słyszałam TAK TAK moze coś sie rozkręci samo, ale zobaczymy po jutrzejszej próbie. Nanic moje aluzje że próby zapewne nie doczekam...po szpitalnym śniadaniu i KTG ok 9 pojawił sie ( chyba od tego leżenia z nudów poczułam) bóle jak na okres, delikatne, nie męczące jeszcze. Na KTG zapisywały sie na poziomie 60 ( ha ha ha) i tak jakoś dzień mijał, brzuch pobolewał i śluz się lał...dobrze, że mąż przyjechał rano i dowiózł mi podpaski bo wkładki nie dawały rady. po obiedzie miałam jeszcze badanie przepływów w pępowinie. a o 16 zostałam zwerbowana n a pokazowe KTG dla studentów...no więc poszłam się ogranąć, przebrać i o 16 razem z dwiem ainnymi paniami popełzłyśmy na KTG. ból jak na @ zaczła się krystalizowąc w bardziej odgraniczony i dość regularny. pod KTG spędziłam 1,5 godziny i momentami myślałam, że się skręcę...a na KTG pisało sie po 40- 50 % Potem przewineła sie jeszcze 20 osobiwa grupa studentów, nauczyli sie jak podłączać KTG i próbowali odczytać zapisy...przy moim profesor stwierdził że jak najbardziej prawidłowy i nic się nie dzieje ( a ja się juz momentami pociłam od skurczy)grubo po 17 wróciłam na salę, poszłam pod prysznic. w tym czasie mąż zjechał bo się biedni nie mogli do mnie od 15 dodzwonić i wystraszyli się, że rodzę. A no rodziłam ale powoli :-) jeszcze...pod prysznicem skurcze wydawały się chwytać juz co chwilę wiec w 3 ( wraz ze współlokatorką) zaczelismy liczyć...wyszło ze co 3 minuty. Poszłam ułożyć włosy no bo jak z mokrą szopą na porodówkę iść...i poszłam do dyżurki grzecznie zameldować, że rodzę. Bardzo miła pani dr zbadała mnie ucieszyła się moim zdyscyplinowaniem ( cokolwiek miała na myśli). i z 6 cm rozwarcia zostałam odprowadzona na porodókę. Tam przechwyciła mnie ( dosłownie) przemiła położna Elżbieta ( tylko tyle zapamiętałam :() jak by to co mnie czeka był krótki lekkim spacerkiem a nie porodem ( z drugiej strony co racja to racja oan była po drugiej stronie zapowiadało się, nocy jej nie zmarnuję skoro juz 6 cm) Trafiłam do pokoju rodzinnego, z kołoem do porodu :-) wyglądało jak koło tortur i omijałam je szerokim łukiem. Posadzona na piłce starałam sie zapamiętać kiedy robić wdech a kiedy wydech...i nawet pomagało do czasu jak ból nie zaczął sie pchać na krzyż i odbyt. wtedy położna kazała mi się przenieść na łóżko. ułożyła odpowiednio nogi w pozycji na boku i teraz zaczał się hardkor...skurcze stały się mocniejsze i dłuższe...a ja między nimi modliłam sieżeby juz więcej nie przyszły...po 30 minutach w tej pozycji położna kazała mi przeć...jak tylko poczuję potrzebę...3 parcia w tej pozycki i głóka była u wylotu więc przekręcono mnie na wznak i do dzieła...( ku radości i uciesze położnej cały czas odchodził jeszcze czop) najpierw przy 2 partym odeszły wody apotem jeszcze kilka partych ( nie liczyłam). Mam wrażenie że rodziłam dwa razy. główka była już w połowie kiedy się cofneła, i ja sie załamałam, ze tyle bólu na marne ale położna mnie zmotywowała i działaliśmy dalej, Była przemiła bo zapytała, czy życze sobie rodzić tak by ochronić kroczę wiec powiedziałam, że jeżeli będzie taka możliwość to jak najbardziej, (chociaż przy synku 2900 mnie nacinano, choć podobno nie było potrzeby) o 21:55 Pojawił się Olek jaka to ulga jak dziecko opuszcza nasze biodra :-) Od razu zaczął płakać, a położony na mojej piersi się uspokoił...i teraz muszę męża dopytać, bo mały leżał na mnie bite 2 h i uczył się ssać. ale przed jeszcze rodziłam łożysko i byłam łyżeczkowana i jakoś nie pamiętam by młody na mnie był bo przecież jak leżał to go trzymałam...a jak mnie łyżeczkowali to to ściskałam rączki łóżka. Łyżeczkowanie koszmar, nie wiem co gorsze...czy poród czy to...i jeszcze była studentka która powtarzała każdą czynność po pani dr lub robiła pod jej dyktando i cały zabieg wydawał sie trwać wieczność...Dobrze, ze do samego łyżeczkowanie jej nie dopuściła bo bym chyba już kopać zaczęła...szycie po spryskaniu lidokainą było pikusiem w porównaniu do tego łyżeczkowania. to był jedyny nie humanitarny moment w moim porodzie....szwy także zakładała mi studentka więc jak coś to mąż wie kogo ścigać :-) niby to było tylko otarcie ale 2 szwy wew i 3 zew...założono. Być może po samym porodzie nie było by tak źle jak po tym łyżeczkowaniu, może się powiększyło pękniecie. Nie dociekałam. Byłam juz szczęśliwą mamą z maluchem na piersi. Ogólnie szybszy (Od ok 18:30 do 21:55 na porodówce,) ale bardziej bolesny. zaliczyłam dwie kroplówki oxy w końcowej fazie porodu, pewnie stąd to przyspieszenie...
 
1 sierpnia trafiłam na patologie ciąży. Całą noc miałam bóle pielęgniarka stwierdziła że to nie poród tylko bóle przygotowujące do porodu. Rano po śniadaniu zaczełam wymiotować. Oczywiscie nadal twierdzili że jeszcze nie rodze. Po obiedzie nie mogłam juz wytrzymać. poproszono mnie do lekarza. Po badaniu okazało sie że mam rozwarcie na 4 palce. Trafiłam na porodówke. Po przebiciu mi łożyska popłynęły mi zielone wody. Dostałam lek na przyśpieszenie porodu. Parłam 15 minut i moja córeczka już była na świecie. Urodziła sie z problemami oddychania okręcona pępowiną i zapaleniem płuc. Ważyła 2470. Jest dzieckiem hipotroficznym. Trafiła do inkubatora na jedną dobe potem leczenie przez 5 dni . Ja po porodzie poszłam pod prysznic i odrazu na sale do córeczki.
 
Poród z gatunku ekspresowych.


Moje obawy, że mogę urodzić w samochodzie jak najbardziej słuszne... bo uniknęłam tego losu chyba tylko przez to, że wylądowałam na patologii ciąży.... w sumie przez przypadek. Bo pojechałam na ktg jak miałam niezłego wkur.wa i brzuch mi się spinał tak, że momentami brakowało skali i lekarz aż był zdziwiony, że mnie nic nie boli,a że pierwszy poród był szybki I gbs +, to kazali mi zostać... a ja się kompletnie przyblokowałam.

Na patologii 2 dni, badania ginekologiczne dosyć inwazyjne... tzn. nie pieścili się z moją szyjką i jakoś samo z siebie zrobiło się rozwarcie na 4 cm... dalej kompletny brak innych objawów porodu, ale ordynator wziął mnie na porodówkę i zlecił trochę na wyrost podanie ampicyliny na GBSa, no bo ja niby szybkoródka. Dowiedziałam się, że kolejna dawka za 4 godz. i wtedy mogę bezpiecznie rodzić... bezpiecznie dla dziecka... jak się okazało bardzo ważna informacja dla mojej psychiki.

Po lewatywie coś tam delikatnie ruszyło. Ale skurczyki były krótkie i w miarę lekkie (dochodziły do 70), łaziłam podpięta do ktg, oglądałam z Mkiem TV, było znośnie, więc gadaliśmy, żartowaliśmy.

Druga dawka Ampicyliny o 15.15. Wtedy położna sprawdza rozwarcie - nadal 4 cm, główka się pcha, ale szyjka gruba, a skurcze za krótkie i za rzadkie. Kładę się na łózko porodowe (ale takie złożone - jak leżanka) , dopiero teraz skurcze robią się nieznośne. Zaczynam jęczeć, rzuca mnie po tym łóżku, kategorycznie żądam ZZO, mimo, że wcześniej nie chciałam, jak proponowali. Dostajemy ankietę do wypełnienia, a położna wychodzi po anestezjologa.... a ja nagle czuję skurcze parte:szok: M spanikował i nie może znaleźć urządzenia alarmowego... a ja się drę na całe gardło PARTE! PARTE! Nie byłam w stanie ich powstrzymać, po prostu żywioł. Przyleciały 2 położne, było widać już główkę, babki w panice składają dolną część łóżka, przykręcają strzemiona, M pomaga im włożyć moje stopy w te strzemiona, chwila moment i jest po sprawie - Bartuś jest już na świecie:-D Lekarze nawet nie zdążyli przylecieć, ankietę do zzo zostawiliśmy sobie na pamiątkę:-D a połozna przeżywała, że dopiero co sprawdzała rozwarcie i było jeszcze daleko:rofl2:

W opisie porodu mam wpisane I faza ( regularne skurcze co 10 min) - 2 h 15 min., II faza (parcie) - 5 min.:-D



Moja refleksja po porodzie - zadziwiająca zdolność matki do ochrony własnego dziecka. Przecież ja się kompletnie zablokowałam dopóki nie dostałam drugiej dawki antybiotyku. A jak już ją dostałam - to poszło błyskawicznie.:tak:
 
A więc tak: 23 we wtorek pojechałam do szpitala bo wydawało mi się że wody płodowe się sączą. Pan doktor mnie zbadał i powiedział że nic się nie sączy, nawet rozwarcia nie ma, zdziwiłam się bo mój lekarz w piątek powiedział że palec to może by wszedł i myślałam że coś się ruszy. Wróciłam do domu, miałam niewielkie nieregularne skurcze, a na wkładce zobaczyłam brązowawy śluz i tyle tego dnia. Następnego dnia miałam stawić się na KTG. Wyszły skurcze nieregularne i w ogóle nie bolesne, ale mój lekarz stwierdził że może zaczyna się coś dziać i mnie zbadał, okazało się że rozwarcie jest na palec a nawet dwa ok 3cm. Powiedział że mogę zostać bo za pare godzin może sie zacząć szczególnie po tym badaniu. Zdecydowałam ze jeszcze nie bo i tak nie mam rzeczy przy sobie, pojade do rodziców niedaleko jak się coś zacznie to przyjadę. Pojechałam, poszłam z tatą i psem na spacer i zaczęłam mieć regularne skurcze co 5-6minut, ale nie bolesne. Zadzwoniłam po męza, przyjechał pojechaliśmy do szpitala na IP bylismy o 14, kazali mi się przebrać a skurcze dalej nic, jeden na pare bardziej odczuwalny, wzieli mnie na porodówkę, powypełniałam ankiety, wywiad itd. wszystko na lajcie :) juz zaczelam myslec ze bede miala bezbolesny poród ale o 15 zaczely te skurcze juz odczuwalne dalej co 5 minut, rozwarcie caly czas na 2 palce, potem z 5 minut skrocilo sie do 3, az w koncu skurcze byly tak bolesne ze wzieli mnie na fotel i przebili wody płodowe i powiem szczerze ze to bolalo najbardziej z calego porodu, wyłam na cały oddział ;] skurcze po tym staly sie jeszcze silniejsze, poszli po anestezjologa ktory tyle czasu zastanawiał się czy mi dac znieczulenie ze zaczelam miec nagle skurcze parte i rozwarcie na dłoń. Parte były już mnie bolesne jak dla mnie, poszło dosyć szybko, ale mimo że mnie nacieli to i tak popękałam. Byłam padnięta, ale jak zobaczyłam synka to wszystko przeszło jak ręką odjął.
 
U mnie zaczęło się w niedziele 07.04 o 10 rano zaczęłam odczuwać skurcze, tak co 10 minut ale nie przejęłam się tym bardzo bo przepowiadające czułam już od kilku tygodni, były dość bolesne ale zawsze wieczorem przechodziły. Tak więc, zabrałam się za obiad ale po jakimś czasie skurcze zmieniły trochę swój charakter, jakby nasiliły się i bolało trochę inaczej tzn promieniowało na plecy. Po obiedzie postanowiłam wziąć kąpiel żeby zobaczyć czy przejdzie, nie przeszło a nawet wręcz przeciwnie bolało bardziej i skurcze były co 7 minut. Postanowiliśmy dłużej nie czekać, bo do szpitala daleko a przy czwartym porodzie to różnie może być. Na porodówce byliśmy ok 16 a tam totalny sajgon porody jeden za drugim i o osobnej sali można tylko pomarzyć... Położyli mnie w tym boksie i podłączyli ktg. Na początku skurcze pisały się bardzo silne i co pięć minut ale jak lekarz wreszcie znalazł chwilę żeby mnie zbadać to stwierdził że wszystko jeszcze pozamykane i raczej dziś nie urodzę ale że da mi jakiś zastrzyk i może coś się rozwinie. Dostałam więc zastrzyk, ale skurcze osłabły i pisały się słabsze chociaż wciąż co 5 minut. Do godz 21 leżałam na tej porodówce słuchając cierpiących i wyjących kobiet(w tym szpitalu nie podaje się znieczulenia do porodu sn) i jakoś przeszła mi ochota na rodzenie. O 21 wysłałam męża do domu a sama przeszłam na patologie, a że byłam już dość zmęczona udało mi się zasnąć. Obudziłam sie równo o 1 w nocy i zamierzałam pójść do toalety, nie zdążyłam się jednak podnieść i usłyszałam takie pyk i poczułam całą fontannę wód, zalałam całe łóżko. Wstałam poszłam pod prysznic i zadzwoniłam do męża żeby przyjechał bo pewnie to już nie długo... Skurcze bardzo szybko się nasiliły i chociaż dalej były tak co 5 a nawet co 3 minuty to o wiele bardziej bolesne i dłuższe. Obudziłam pielęgniarkę z pytaniem czy idziemy na porodówkę?, pani chyba bardzo niezadowolona ofuknęła mnie tylko że to że odeszły mi wody, to nie znaczy że rodzę i że mam iść spać(dobre sobie) a jak spytałam o badanie to powiedziała że narazie to jest wielkie nic i nie będzie lekarzowi głowy zawracać... Poszłam więc na tą salę i tak spędziliśmy resztę nocy.Ja łażąc po sali a mąż na korytarzu. Rano byłam już nieźle wykończona ale po wizycie lekarz wziął mnie na badanie i stwierdził że rozwarcie jest tylko na dwa cm ale główka już nisko, wody odeszły dość dawno więc idziemy na porodówkę. A tam podobnie jak poprzedniego dnia masa rodzących i osobnej sali brak... Byłam wściekła bo nie uśmiechało mi się rodzić w tym boksie ale położna trafiła się nam bardzo miła więc to trochę rekompensowało... Na szczęście za niedługo zwolniła się jedna z sal i mogliśmy się przenieść... Mąż dzielnie mi pomagał, w czasie skurczu masował mi plecy, przypominał o oddychaniu... Skurcze były już bardzo bolesne ale dawałam radę... Niestety rozwarcie szło wolno, po jakis dwoch godz było na 4cm. Położna zaproponowała że wejdę do wody to może trochę złagodzi bóle, jednak najpierw podłączyła jeszcze na chwilę zapis i niestety okazało się że małemu zaczyna spadać tętno... Zawołana lekarka zdecydowała że już za długi czas minął od odejścia wód i trzeba przyśpieszyć poród. Podłączyli mi kroplówki z oksytocyną w obie ręce i kazali leżeć. Te dwie godziny kiedy musiałam leżeć to były dla mnie straszne, o wiele lepiej znosiłam ból kiedy mogłam chodzić. Ale kiedy po tych dwóch godz okazało się że rozwarcie jest na osiem cm to strasznie się ucieszyłam. Pozwolono mi jeszcze na chwile wstać i postać przy łóżku i za parę minut poczułam już parte... Chociaż rodziłam już czwarty raz wcale nie poszło szybko... Ból był przeokropny i chwilami traciłam już świadomość a chwilami darłam sie tylko "wyciągnijcie go ze mnie" . Nie słyszałam już co mówią do mnie położna i dwie lekarki, tylko głos mojego męża do mnie jeszcze docierał że tętno spada małemu coraz bardziej muszę już urodzic i tylko jego jeszcze słuchałam i tylko dzięki niemu chyba po 40 minutach koszmaru, po 10 godz od odejscia wód Hubercik znalazł się na moim brzuchu... Na szczęście całkowicie zdrowy i dostał 10 punktów. Mąż przeciął pępowinę i tak bardzo płakał że wszyscy śmieli się z niego. Po chwili mąż wyszedł zawiadomić rodzinę a ja urodziłam łożysko. Nie było potrzeby szycia bo nie pękłam ani mnie nie nacinali... Niestety to nie koniec bo dopiero teraz tak naprawdę zaczął się dla mnie prawdziwy horror. Mianowicie kilka minut po porodzie poczułam potworny ból w brzuchu i coraz mocniej krwawiłam, zrobiło sie zamieszanie jakieś kroplówki, zastrzyki... jednak nic nie pomagało... Macica nie chciała sie obkurczać, krew lała się ze mnie strumieniem a ja czułam sie coraz gorzej i wyłam z bólu... Do tego bardzo spadło mi ciśnienie i po półtorej godziny zdecydowano że trzeba zrobić rewizję macicy czyli łyżeczkowanie. Ze względu że ciśnienie spadło mi masakratycznie, nie można było podać mi narkozy i zabieg był robiony w znieczulaniu miejscowym a był to dla mnie prawdziwy horror... Bolało tak strasznie ze darłam się na cały oddział i poród przy tym to był pikuś... Po przewiezieniu na salę krew nadal się ze mnie lała i macica się nie obkurczała... Zrobiło się nieciekawie bo ciśnienie spadło do 50/40 a krew leciała tak że przeciekło łóżko, posadzili mnie na wózek zeby zmienić pościel i straciłam przytomność. Ocknęłam sie z powrotem na łóżku z lodem na brzuchu do wieczora czułam się strasznie i nie mogłam podnieść nawet głowy bo odrazu mdlałam... Na szczęście w nocy poczułam się już troszkę lepiej i krwawienie trochę osłabło. Następny dzień było troszkę lepiej, ale jeszcze na następny czułam się koszmarnie nie miałam siły wstać i byłam przerażająco biała na ciele... Wynik morfologi pokazał że spała ona poniżej 5 i że będzie konieczność podania krwi... Najpierw dostałam ponad pól litra później jeszcze drugie tyle i dopiero to postawiało mnie na nogi a po tygodniu zostaliśmy wypisani do domu... Dziś mija trzy tyg i wciąż jestem jeszcze słaba, ale mój synek jest tak cudowny że dla niego mogłabym przeżyć to wszystko jeszcze raz...
 
Moja przygoda z porodem zaczęła się 22 kwietnia o 1 w nocy. Zaczęłam mieć skurcze co 4 minuty, dosyć bolesne. Obudziłam męża, dopakowaliśmy torbę i fru na IP. Na szczęście nie było nikogo, więc nie musiałam czekać. Podłączyli mnie na KTG i skurcze pisały się nadal co 4 minuty, na poziomie ok 60. Lekarz mnie zbadał, stwierdził, że jeszcze raczej daleko do porodu, ale postanowił mnie przyjąć. Położyli mnie na sali przedporodowej pod KTG. Skurcze trwały do 7 rano i koniec. Nagle wszystko się zatrzymało. Przenieśli mnie na oddział i zaczęło się moje oczekiwanie na poród. Przez 3 dni leżałam i nic się nie działo. 24 kwietnia zrobil mi USG i lekarz stwierdził, że następnego dnia zrobią mi próbę oxy. 25 kwietnia o 9 rano podłączyli mnie pod KTG i zaczęli podawać oxy. Skurcze były nie do zniesienia, co 2-3 minuty na poziomie 90-100. Lekarze jednak nie widzieli w tym nic specjalnego. Rozwarcie ciągle na 2 palce, więc nic się nie dzieje. Z bólu już się skręcałam. Dopiero o godzinie 15 po badaniu lekarz powiedział, że jadę na porodówkę, bo rozwarcie było na 4 palce. Na porodówce skurcze się nasiliły i poprosiłam o znieczulenie. Jak ręką odjął, nie czułam nic! Skurcze też ustały....Po parunastu minutach dopiero zaczęły się znowu pojawiać, ale rozwarcie nie postępowało. Po 2h znieczulenie się skończyło, a skurcze były mega mocne i tak co minutę. Postanowili znowu podłączyć mnie do oxy. Dostałam drugą dawkę znieczulenia, ale działala tylko jakieś 30 minut. Była już chyba godzina koło 22 jak rozwarcie doszło do 10cm. Pęcherz wciąż był cały, przy którymś skurczu położna go przebiła i zaczęły się skurcze parte. Parłam, parłam i nic...Główka dziecka idealnie wpasowała się w szyjkę, ale nie mogła przez nią przejść. Po około 4-5 parciach lekarz powiedział, że trzeba to jak najszybciej zakończyć, bo tętno dziecka zaczęło spadać. Padła decyzja o cięciu. Ja zaczęłam ryczeć, bo się przestraszyłam, że coś jest nie tak. Natychmiast przewieziono mnie na salę operacyjną, podano znieczulenie, ciągle monitorując tętno dziecka. O 22.40 na świat przyszedł Tomasz w stanie zamartwicy :-( Zaczęłam się dopytywać czemu nie płacze, lekarze podłączyli go do inkubatora i podawali tlen. Po chwili usłyszałam płacz i trochę odetchnęłam. Tomka pokazali mi dopiero po ok.pół h na parę sekund. Zdążyłam tylko pocałować go w czółko. Zawieźli mnie na salę pooperacyjną, a Tomka na oddział noworodkowy. Później w papierach czytałam, że 3h leżał w inkubatorze.

Powiem szczerze, że ten poród był dla mnie masakrą. Nie wiem czy kiedykolwiek zdecyduję się na kolejne dziecko, bo niestety, ale tyle strachu ile się najadłam to nie dla mnie.
 
to czas na mnie
W poniedziałek 22 przez cały dzień miałam jakieś skurcze plus rano sluz podbarwiony krwią, cieszyłam się że coś się zacznie a tu przyszedł wieczór i nic. Obudziłam się przed północą ze skurczami, do tego pogoniło mnie do Łazienki więc już wiedziałam ze to jest to. Wzięłam ksiązkę i czekałąm, skurcze co 10 minut ale bolesne, przed 3 obudzilam M, biedny myślał że już ranek i budzę go do doju:happy2:, skurcze były tak co 7. O 3.20 bylismy w szpitalu, rozwarcie na 5cm, ale na ktg skurcze się nie piszą, golenie lewatywa, po wszystkim, rozwarcie na 7 ale skurczy brak . Półożna stwierdziła że pomoże i przyspieszy i zaczęła masaż szyjki i tym wywoływała skurcze, coś okropnego, i tak z 5 czy 6 razy, najgorszy ból jaki był podczas całego porodu. Ale przynajmniej rozwarcie się zrobiło do konca , ale skrcze dalej nie chcą same nachodzić wieć dostałam oxy., no to skurcze pojawiły się od razu. W między czasie przeszłąm na drugie łożko bo z tym coś było nie tak. Jak zmieniłam łożko to zaczeły się parte i mówię położnej a ona czekaj bo muszę się ubrac. A tu skurcze co kilka sekund , prawie nie ma przerwy.W końcu mogę przeć, i tak jak w poprzednich porodach parcie to była ulga i juz nie bolało tak teraz czułam jak mały się pcha a położna rozciąga krocze. Do tego w głowie cały czas że Olek ma być duży i bałam się że mi za chwilę usłyszę że potrzebne vacuum albo kleszcze, więc wsłuchyję się w tetno, odetchnęłam jak położna powiedziała ze mam jej słuchać i robić to co mówi to się obędzie bez nacięcia, w szoku byłam, główka szybko wyszła, później juz nie kazała przeć, barki same wyszły, mały był raz okręcony pępowiną, ja pękłam tylko na dwa szwy. łożysko samo się urodziło_Olek urodził się o 4.50, 4080 gr i 57 długi. Druha faza porodu trwałą tylko 5 minut, nie wyobrazam sobie jakbym miała przec poł godz. Po porodzie super sie czułąm po godz smigałam do łazienki, na następny dzień straszne zakwasy w ramionach no i hemoroidy, gdyby nie to to niw wiedziałabym, ze rodziłam.To by było na tyle, ale juz zadnych więcej porodów:sorry2:
 
Ostatnia edycja:
W niedzielę 14.04 obudziłam się jak każdej nocy o 2 aby pójść się wysikać. W drodze do ubikacji coś mi nie pasowało. Jakoś tak wilgotno mi było. Okazało się, że odszedł czop śluzowy. Nie był biały i lekko przebarwiony tylko wyglądał jak wątróbka ;) - taka kupka ciemnoczerwonego zbitego, galaretowatego śluzu. Nie wiedziałam czy budzić męża i jechać od razu czy czekać. Bałam się, że łożysko się dokleja i stąd tyle krwi. Poczekałam jednak trochę. Po chwili zaczęły się pierwsze skurcze. Były bardzo leciutki... takie bóle jak na okres. Odstęp 10-15 minut. Kręciłam się po salonie, bo nie mogła już zasnąć. Skurcze cały czas były bez zmian. Za to mały w brzuszku zaczął się ruszać dosyć intensywnie. Koło 8 skurcze nadal utrzymywały się co 10-15 minut. Mąż zrobił małemu śniadanie, a ja się wykąpałam. Poinformowaliśmy teściów, że chyba się zaczęło po czym kazaliśmy im jechać na zaplanowaną wycieczkę. Ja zrobiłam obiad. O 13 skurcze nadal bez zmian. Zjedliśmy obiad i poszliśmy na spacer. Na podwórku ciotki się śmiały, że ja im tutaj bardzo powolutku rodzę. Ja cały czas chodziłam z telefonem w ręce i liczyłam odstępy między skurczami. Była już 14, a tutaj nadal po staremu - skurcze leciuchne co 10-15 minut. Przed 15 mąż kazał mi się zbierać do szpitala. Wcześniej mówił, że pojedziemy jak będzie co 8-9 minut, ale już się zaczął martwić, że tyle to trwa. Wróciliśmy do domu. Ja już rano dopakowałam torbę, więc tylko się przebrałam i wsiadłam do auta. Antoś został z ciocią Olą.
Jak tylko ruszyliśmy do szpitala zauważyłam, że skurcze mam nagle co 5-6 minut. Siedziałam cicho żeby mąż się nie denerwował ;). W końcu jednak sam zobaczył, że coś często patrze na telefon i zapytał o odstępy między skurczami. Były już co 4-5 minut. Zajechaliśmy do szpitala o 15.20. Na IP poinformowałam Panią, że chyba rodzę. Pani zadzwoniła po lekarza. Ja cały czas miałam uśmiech na twarzy, więc chyba nie brali mnie na poważnie. Lekarz stwierdził, że to pewnie straszaki, więc podpiął mnie pod KTG i wrócił na porodówkę. Po chwili przyszła miła Pani i z przerażeniem zadzwoniła po lekarza. Skurcze na 80-90. Lekarz przyszedł i mnie zbadał. Rozwarcie na 3-4cm. Marsz na porodówkę. Mąż zapytał o pokój rodzinny, ale był zajęty. Miał się za chwile zwolnić i miałam się tam przenieść. Myślę sobie - OK. Za chwile się zobaczymy.
Na porodówce znów KTG ^^. Skurcze trochę mocniejsze i zaczęły być nieprzyjemne. Za to po badaniu miałam już 5-6 cm. Pomyślałam sobie jaki mnie bolało przy pierwszym porodzie i z uśmiechem powiedziałam do położnej "Teraz się zacznie ból, co?". Ponoć najbardziej boli przy 7cm. Ja tego nie potwierdzę, bo po chwili już było 9cm. Odeszły wody. Śmieszne uczucie. Miałam cały czas telefon w ręku i pisałam smsy do męża, który na korytarzu się denerwował, że pokój rodzinny się jeszcze nie zwolnił. Napisałam mu, że chyba nie zdążymy, bo mam ponoć już 9cm. Nagle przyszedł lekarz i mówi, że sala już wolna. Na to położna powiedziała, że ja to się już nigdzie nie ruszam, bo mam 10cm i urodzę w drodze ;). No cóż. A ja tak bardzo chciałam poskakać na piłce jak przy pierwszym porodzie...
Położna z lekarzem poskładali łóżko. Napisałam mężowi, że rodzę i zaraz wyślę zdjęcie małego Franka. Nie wiem ile to trwało... 3-4 minuty? Szybko poszło i mały był na moim brzuchu. Po chwili go zabrali na ważenie itp. Zawołałam lekarza i walnęłam tekstem "Pan doktor weźmie telefon i zrobi małemu zdjęcie" ;).. Pan doktor oczywiście zrobił kilka zdjęć. Ja urodziłam łożysko. Dr założył jakiegoś szewka, bo coś się obtarłam tam na dole i koniec. Tyle z mojego porodu. Lekarz później jeszcze się śmiał, że chciał mnie do domu wysłać, bo tak się uśmiechałam... a ja ten uśmiech miałam aż do samego końca.

Franek urodził się o 17.40. Waga 3150g. 54 cm. 10/10 Pkt Apgar.

Później już tak różowo nie było, ale to inna historia.
 
Ostatnia edycja:
reklama
więc tak w skrócie informuję oficjalnie że 20 IV 2013 roku o godz. 10:20 przyszedł na świat Jan Antoni z wagą 3130 i 53 cm i dostał 7 punktów.
A to jego jak dotąd krótka i burzliwa historia
od 17 IV leżałam w szpitalu bo lekarzowi coś nie podobało się na KTG ale nie potrafił mi wyjaśnić co po prostu miałam zostać i koniec bo to nie żarty i nawet po torbę nie pozwolił mi wrócić tylko męża samego wysłał. W nocy z 19 na 20 IV dostałam skurczy poszłam na ktg skurcz marne po mimo że były co 4 min i bolało jak tuż przed pojawieniem się na świecie Wojtka, no cuż kazali wrócić na salę i czekać czy miną czy rozkręcą się, więc tak zrobiłam i skurcze minęły, rano na obchodzie pokazałam lekarzowi zapis z nocnego ktg, a on stwierdził że "no dobrze to niech paniidzie sobie jeszcze raz teraz i zobaczymy co tam się dziś dzieje. Jak kazał tak zrobiłam. Leżałam tam już dobre 45 min ( mąż z synkiem czekał na poczekalni bo przyjechali mnie odwiedzić) i nagle znowu skurcz taki jak w nocy, tylko tym razem po skurczu Jasiowi spadło tętno ze 120( jak później się dowiedziałam to powinien mieć około 150-160 nawet) do 80. Położne zareagowały natychmiast. Dostałam tlen i na sali zjawił się lekarz. Dostałam informację że dziecko się dusi i będą robić szybko CC ( a chcieli żebym próbowała urodzić SN po mimo że mały ułożony był pośladkowo bo mały będzie więc po co panią cięć). Zadzwoniłam do męża żeby odwiózł synka do domu i wrócił bo zaraz będą mnie ciąć. Lekarz zapytał tylko kiedy jadłam niestety 2 godz. temu stwierdził no trudno powinno być co najmniej 4 ale nie mamy na co czekać. Dostałam znieczulenie i nic nie czułam jak mnie rozcieli i wyjęli Jasia. Jeszcze troszkę i by się udusił... Szczęśliwa patrzyłam na moje dzieciątko. W pewnym momencie usłyszałam jak panie zajmujące sie Jasiem sprawdzające czy wszystko jest ok po cichu rozmawiają ze sobą że "ja jej tego nie powiem" poczułam że coś jest chyba nie tak. Nie wiem kiedy zjawił się mój mąż patrzył na małego i był szczęśliwy dla nas wyglądał jak mała piękna laleczka. Na sali zjawiła się też moja mama z Wojtkiem ( i do tej pory nie wiem skąd oni się tam wzięli). Mama stwierdziła że mały jest strasznie czerwony ale ja powiedziałam że troszkę się przydusił i pewnie dlatego. Dostałam do żeby przytulić i odłożyli z powrotem do łóżeczka. Do Jasia podłączyli urządzenie sprawdzające puls i miał 100 a czasem spadało do 80 i odzywał się alarm ( no a powinno być 120-150) ale ja się nie martwiłam cieszyłam się ze zbiegu okoliczności bo dzięki temu Jaś żyje a różnie mogłoby być. Po ocenie powiedzieli mi że mały dostał 7 punktów ze względu na skórę no i małe zwiotczenie czy jak to się nazywa mięśni. Ze względu na słaby puls małemu podłączyli tlen i zabrali na obserwację. Mnie odwieźli na salę. Następnego dnia przyszła pani doktor i powiedziała że u małego podejrzewają pewien zespół genetyczny ale dopóki nie będą mieć pewności nie chcą mówić jaki. Dodatkowo musi dostawać kroplówkę z antybiotykiem bo ma zapalenie oka i spojówek i strasznie ropieją mu oczka. dostałam też informację że szukają miejsca w specjalistycznych szpitalach dla niego. W nocy z 21 na 22 kwietnia przyszli do mnie z informacją ze jeden szpital zgodził się przyjąc go do siebie na oddział ale mały pojedzie tam sam a ja będę mogła dołączyć do niego na zasadzie dojazdów lub dopłacania za noce hotelowe gdy mnie wypiszą. Podpisałam zgodę na to by naszego Janka zabrali i mogli leczyć. Lekarze powiedzieli mi też że zespół genetyczny który u niego podejrzewają to zespół Dawna i że trzeba będzie zrobić odpowiednie badania by określić czy na pewno i w jakim stopniu. w poniedziałek rano mąż miał do mnie przyjechać a potem jechać do małego. Mieli wyjechać po obchodzie. Ja liczyłam że przynajmniej we wtorek mnie wypiszą żebym mogła jechać do synka. Zdziwiłam się gdy przyszli lekarze na obchód i powiedzieli że jestem do wypisu w końcu był dopiero poniedziałek 8 rano a CC miałam w sobotę o 10 ale ucieszyłam się ustaliliśmy ze tego dnia pojadę jeszcze do mamy do domu i do synka a żeby jeszcze troszkę odpocząć bo chodziłam na ketonalu. Gdy mąż z moim tatą dojechali do szpitala okazało sięże mały ma wadę serduszka ale na szczęście nie będzie zagrażać jego życiu i nie trzeba jej operować. W piątek po zakończeniu antybiotyku wypisali Jasia w końcu do domu przez cały tydzień dojeżdżaliśmy do niego na dzień a wieczory Z drugim synkiem. Na szczęście serduszko się zarasta no ale będziemy jeździć na liczne kontrole. Na razie z grubsza jest wszystko w porządku. W czerwcu będziemy mieć badania sprawdzające czy jest to zespół Dawna i w jakim stopniu no i potem zobaczymy co dalej. Jednego jesteśmy pewni kochamy naszych obu synków i nie ważne jest dla nas jacy są i będą zawsze będą naszymi skarbami i zrobimy wszystko by zarówno JAś jaki Wojtek mieli wszystko co niezbędne by dobrze się rozwijali i byli szczęśliwymi dziećmi. Miłości na pewno nie zabraknie ani dla jednego ani dla drugiego a my będziemy się razem wspierać by nie zabrakło nam cierpliwości i wytrwałości. A jaki będzie Janek czas pokaże. Dla nas jest cudownym dzieckiem którego pragnęliśmy i na którego czekaliśmy.
No a na chwilę obecną walczymy z katarkiem naszych szkrabów no i Jaśkowi w końcu poschodziły ślady po wkuciach z kroplówek i pobierania krwi na badania.

Ot i to nasza historia nie tylko z porodówki.
 
Do góry