Ja miałam nie opisywać mojej historii porodowej ... bo dla mnie do tej pory to jakaś trauma, ale po przeczytaniu historii LLF mogę tylko powiedzieć, że to tak jakbym czytała o sobie.
U mnie zaczęło się w poniedziałek 29.11 około 20. Zacząła odchodzić mi czop mocno podbarwiony krwią a w kąpieli pojawiły mi się pierwsze skurcza - tak co 15-20 minut. Czas mijał a skurcze stawały się coraz częstsze i bardziej regularne. Dopakowaliśmy z P. torbę przygotowaliśmy się, pogadaliśmy i poszliśmy się zdrzemnąć - ja oczywiście nie spałam ... około 1:30 skurcze były już co 6 minut więc zadzwonilam do szpitala, ze jadę i o 2 ruszyliśmy. Cieszyłam się, że to się zaczęło w nocy bo w dzień była ta masakryczna śnieżyca i byśmy nie dojechali chyba.
W szpitalu ktg i wyszło, że skurcze owszem są ale baaardzo słabe, rozwarcie ledwie na 1 palec, szyjka jeszcze 2 cm ... Położna uprzedziła, że to będzie jeszcze trwało więc najlepiej jak się postaramy przespać. Kimałam tak między skurczami do 8 rano i wtedy kolejne ktg - wyszło już lekko nieprawidłowe - nie było akceleracji. Zrobili mi test oksytocynowy - skurcze zrobiły sie bardzo mocne, po godzinie mnie odłączyli od kroplówki i stwierdzili, że wynik jest prawidłowy i możemy spokojnie rodzić naturalnie. Akcja postępowała w ślimaczym tempie około 11 podłączyli mi oksytocynę, wcześniej poprosiłam o ZZO bo na teście oksytocynowym skurcze bolały mnie już bardzo, a powiedziałam sobie, że jak nie będę mogła urodzić całkowicie naturalnie to ZZO wezmę. Skakałam sobie na piłce i spacerowałam na odległość kabla od pompy z oksytocyną. Około 16 zgodziłam się na przebicie pęcherza bo rozwarcie nadal było na 2 palce a szyjka 1 cm. Wody niestety były zielone (położna stwierdziła, że "szlamowate") po tym oczywiście ktg, na którym wyszło, że na każdym skurczu tętno Stasia spada ... przyszli do mnie lekarze i powiedzieli, że wiedzą jak bardzo chciałam rodzić naturalnie, ale synkowi jest już u mnie źle i trzeba mu pomóc. Oczywiście zgodziłam się na CC, ale beczałam już strasznie ... raz, że piekielnie bałam się o Stasia (mimo, że lekarze mówili, że na razie nic mu na pewno nie jest i że to nie jest kwestia minut) a dwa, że baaardzo chciałam urodzić naturalnie i bardzo bałam się cesarki.
Samą operację wspominam jeszcze nienajgorzej, P. był ze mną od momentu jak mnie przygotowali na stole (dostałam znieczulenie PP, założyli mi cewnik - już na szczęście w znieczuleniu) i pozakrywali i wtedy wpuścili P., który cały czas mnie trzymał za rękę - ja byłam strasznie spanikowana, płakałam chyba cały czas i nie mogłam się doczekać krzyku Stasia, zastanawiałam się tylko co tak długo (uczucie grzebania w brzuchu straszne - ale pani anestezjolog cały czas mnie uprzedzała co sie za chwilę wydarzy, co poczuję więc mogłam się jakoś psychicznie nastawić). W pewnym momencie usłyszałam przeraźliwy krzyk mojego dzieciątka - najpiękniejszy dźwięk na świecie i za parawanem zobaczyłam małą czerwoną kuleczkę - jak to określił P. wyglądał jak posążek buddy :-) maleńskiego zabrali od razu na badania, żeby sprawdzić co tam sie z nim działo, P. poszedł z nim a ja czekałam aż mnie zszyją i płakałam już ze szczęścia. Po chwili ktoś krzyknął z gabineciku gdzie badali Stasia, że wszystko ok. i pokazali mi go jeszcze na chwilę, a potem przynieśli już ubranego do ucałowania. W pokoju dostałam Stasia od razu na pierś i cudnie się przyssał :-)
Wrażeń pooperacyjnych też nie będę opisywała bo generalnie do tej pory czuję się średniawo, ale najważniejsze, że Staś jest całkowicie zdrowy i absolutnie cudowny. Nie wiadomo do końca skąd te zielone wody, a spadki tętna spowodowane były tym, że miał 2 razy owiniętą pępowinę wokół nóżki, która po odejściu wód zaczęła się zaciskać.
U mnie zaczęło się w poniedziałek 29.11 około 20. Zacząła odchodzić mi czop mocno podbarwiony krwią a w kąpieli pojawiły mi się pierwsze skurcza - tak co 15-20 minut. Czas mijał a skurcze stawały się coraz częstsze i bardziej regularne. Dopakowaliśmy z P. torbę przygotowaliśmy się, pogadaliśmy i poszliśmy się zdrzemnąć - ja oczywiście nie spałam ... około 1:30 skurcze były już co 6 minut więc zadzwonilam do szpitala, ze jadę i o 2 ruszyliśmy. Cieszyłam się, że to się zaczęło w nocy bo w dzień była ta masakryczna śnieżyca i byśmy nie dojechali chyba.
W szpitalu ktg i wyszło, że skurcze owszem są ale baaardzo słabe, rozwarcie ledwie na 1 palec, szyjka jeszcze 2 cm ... Położna uprzedziła, że to będzie jeszcze trwało więc najlepiej jak się postaramy przespać. Kimałam tak między skurczami do 8 rano i wtedy kolejne ktg - wyszło już lekko nieprawidłowe - nie było akceleracji. Zrobili mi test oksytocynowy - skurcze zrobiły sie bardzo mocne, po godzinie mnie odłączyli od kroplówki i stwierdzili, że wynik jest prawidłowy i możemy spokojnie rodzić naturalnie. Akcja postępowała w ślimaczym tempie około 11 podłączyli mi oksytocynę, wcześniej poprosiłam o ZZO bo na teście oksytocynowym skurcze bolały mnie już bardzo, a powiedziałam sobie, że jak nie będę mogła urodzić całkowicie naturalnie to ZZO wezmę. Skakałam sobie na piłce i spacerowałam na odległość kabla od pompy z oksytocyną. Około 16 zgodziłam się na przebicie pęcherza bo rozwarcie nadal było na 2 palce a szyjka 1 cm. Wody niestety były zielone (położna stwierdziła, że "szlamowate") po tym oczywiście ktg, na którym wyszło, że na każdym skurczu tętno Stasia spada ... przyszli do mnie lekarze i powiedzieli, że wiedzą jak bardzo chciałam rodzić naturalnie, ale synkowi jest już u mnie źle i trzeba mu pomóc. Oczywiście zgodziłam się na CC, ale beczałam już strasznie ... raz, że piekielnie bałam się o Stasia (mimo, że lekarze mówili, że na razie nic mu na pewno nie jest i że to nie jest kwestia minut) a dwa, że baaardzo chciałam urodzić naturalnie i bardzo bałam się cesarki.
Samą operację wspominam jeszcze nienajgorzej, P. był ze mną od momentu jak mnie przygotowali na stole (dostałam znieczulenie PP, założyli mi cewnik - już na szczęście w znieczuleniu) i pozakrywali i wtedy wpuścili P., który cały czas mnie trzymał za rękę - ja byłam strasznie spanikowana, płakałam chyba cały czas i nie mogłam się doczekać krzyku Stasia, zastanawiałam się tylko co tak długo (uczucie grzebania w brzuchu straszne - ale pani anestezjolog cały czas mnie uprzedzała co sie za chwilę wydarzy, co poczuję więc mogłam się jakoś psychicznie nastawić). W pewnym momencie usłyszałam przeraźliwy krzyk mojego dzieciątka - najpiękniejszy dźwięk na świecie i za parawanem zobaczyłam małą czerwoną kuleczkę - jak to określił P. wyglądał jak posążek buddy :-) maleńskiego zabrali od razu na badania, żeby sprawdzić co tam sie z nim działo, P. poszedł z nim a ja czekałam aż mnie zszyją i płakałam już ze szczęścia. Po chwili ktoś krzyknął z gabineciku gdzie badali Stasia, że wszystko ok. i pokazali mi go jeszcze na chwilę, a potem przynieśli już ubranego do ucałowania. W pokoju dostałam Stasia od razu na pierś i cudnie się przyssał :-)
Wrażeń pooperacyjnych też nie będę opisywała bo generalnie do tej pory czuję się średniawo, ale najważniejsze, że Staś jest całkowicie zdrowy i absolutnie cudowny. Nie wiadomo do końca skąd te zielone wody, a spadki tętna spowodowane były tym, że miał 2 razy owiniętą pępowinę wokół nóżki, która po odejściu wód zaczęła się zaciskać.