Jutro mija dokladnie tydzien, wiec poki jeszcze swiezo w pamieci, moje wrazenia z drugiej cc
W sobote 10 wrz. stawilismy sie w szpitalu o 6 rano. Zalatwilismy jakies papierki i pielegniarka zaprowadzila mnie do sali, dala sexi koszulke szpitalna i kazala sie przebrac, polozyc na lozku i zrelaksowac. Mialam czekac az po mnie przyjada.
W miedzyczasie zalozyli mi wenflon i podpieli kroplowke.
Ok 8 przyszla pielegniarka z jakims ohydnym plynem do wypicia na zneutralizowanie kwasow zoladkowych, za nia moja ginka i razem z R powiezli mnie na lozku na sale operacyjna...
R kazali zostac na zewnatrz, a mnie przeniesli na lozko operacyjne, zalozyli zzo i po chwili poczulam lekkie dretwienie (troche sie zaniepokoilam ze glownie z jednej strony czuje, ale po niedlugim czasie "sparalizowalo" mnie od pasa w dol
Potem zalozyli cewnik i zaczeli przygotowywac na ciecie...
W ogole na salli chyba z 6 osob bylo, troche niezrecznie sie poczulam, ale czekalam cierpliwie na ciag dalszy i tak nie mialam szans uciec
hehe
Zalozyli mi parawanik, zebym nie mogla wlasnych flakow ogladac, czulam tylko ze jakby mi kos brzuch dotykal, bo mialam wrazenie ze jakby faluje... Potem slysze, ze wszystko gotowe ze mozna zawolac tatusia...
Kazalli R usiasc przy mojej glowie i zlapac mnie za reke. Po chwili slysze placz mlodego, taki krztuszacy od wod plodowych i jakis lekarz na chwile nam go pokazuje jeszcze takiego umazianego... Poczulam jak lzy naplywaja mi do oczu, z kazdym jego krzykiem jeszcze bardziej... Poczulam ogromna ulge i szczescie... Za chwile dali malego tatusiowi i R przystawil mi go przed twarza, zebym mogla sie napatrzec przez chwile... Nie moglam sie nacieszyc tym widokiem, ale po krotkiej chwili musialam dac buziaka malemu i R z nim wyszedl....
Mnie w miedzyczasie wyczyscili w srodku, pozszywali i odeslali na sale pooperacyjna... Mlodemu wpisali godzine narodzin 8:39...
Na sali mialam spedzic ok godziny, poltorej, w zaleznosci jak szybko pusci znieczulenie. Ok 10 z jeszcze odrewialymi nogami zawiezli mnie do chlopakow na sale. Probowalam podac mlodemu cyca, ale po cc nie mialam za bardzo czym go poczestowac, wiec dokarmili z kubeczka...
Malemu cos za bardzo cukier spadal, wiec w koncu musielismy podawac mu butle, zeby wiecej podjadl...
Na drugi dzien rano odlaczyli mi kroplowke, cewnik i wstalam na pierwsze siusiu...
Bol moze nie byl jakis straszny, ale mialam dziwne uczucie pieczenia w miejscu szycia, czasem dosc ostre, chociaz mijalo jak siadalam...
Dzisiaj juz praktycznie malo czuje bol, nie biore tabletek, bo bardziej od nich pomaga odpoczynek... Nawet krwawienie praktycznie mi ustalo i to chyba najwiekszy plus cc
A najwieksza nagroda za te operacyjne meki jest Maxio
Mimo to dzieki Bogu, ze tak szybko pozwolili nam nawiac ze szpitala, bo mimo milego personelu, to nie dla mnie taki "hotelik"
EDIT:
Troche po czasie ale zapomnialam dodac, ze zalozyli mi jakies takie szwy wewnetrzne tylko czy jakos tak, w kazdym razie obylo sie bez ich sciagania i powinny mi same zaniknac(zawsze to jedna nieprzyjemna czynnosc mniej
)... Z zewnatrz, tylko takimi plasterkami mi blizne pozaklejali, ale jakos sie goi, nic sie nie saczy... dziekowac Bogu za to ze to cc nie odbylo sie w momencie tych najgorszych upalow, bo juz sobie wyobrazam co by sie tam dzialo, jakbym sie non stop pocila