natalia88
31.08.2009 [*] Aniołek
no to czas i na moją opowieść.... We wtorek 05.03 pojechaliśmy się skontrolować do szpitala, biorąc torbę na wszelki wypadek, bo Sz. coś czuł, że mnie zostawią... Po badaniu mój lekarz powiedział, że szyjka przestała się skracać i jest twarda jak skała, więc zostawia mnie na wywoływaniu. Dostałam jakiś żel "dowcipny" i podpięli mnie na 2 godziny pod KTG, skurcze notowały się ładne, tak na 70/80. Dostałam własne łóżko, zjadłam szpitalny obiad i wieczorem znowu KTG - skurcze nadal silne, ale nic mnie nie bolało. Na drugi dzień jak mnie podłączyli pod KTG, to się okazało, że skurczy brak - nikt mnie nie badał, bo mój lekarz kazał czekać na siebie, więc nie wiedziałam czy coś zadziałało na tą szyjkę. W czwartek na badaniu okazało się, że szyjka nie drgnęła, ale za to czop zaczął odchodzić. Znowu dostałam ten sam żel - nie działał na mnie już właściwie wcale, skurcze bardzo lekkie. W piątek Pan ordynator mnie przebadał, powiedział, że szyjka minimalnie drgnęła, no i wydał rozkaz - "prowokacja zastrzykami, bo ta Pani ma w sobote urodzić". Po tych zastrzykach nie czułam żadnych skurczy, wiec pewnie nie działały W sobote rano, o 8:30 przyszła po mnie położna, kazała się przebrać w koszule do porodu i zaprosiła na porodówkę. Zadzwoniłam do Sz., że mnie zabierają na porodówkę i że podłączą mi OXY, więc tak za 3 godzinki niech przyjedzie. Chwilkę po 9 byłam już pod kroplówką, zaczęły pojawiać się skurcze. O 10.20 odeszły mi wody i usłyszałam takie chrupnięcie (okazało się, że mały wstawił się w kanał), więc dzwonię do Sz., że wody odeszły - w szpitalu był w 15 minut. Położna się śmiała, że to jeszcze potrwa, bo rozwarcia dalej brak, szyjka twarda... Skurcze bolały coraz bardziej, kucałam (i tylko to dawało ulgę), klękałam, byłam pod prysznicem (nie pomogło). Skurcze na KTG notowały się na 90. Po kolejnych 2 godzinach rozwarcie na 2 i skurcze już na 100. Pan doktor przyszedł i kazał wzywać anastezjologa, żeby zrobił ZZO. Po pierwszym znieczuleniu MEGA ULGA, luksus, czułam sie jak w niebie. Chodziliśmy z Sz. po korytarzy, skakałam na piłce - po godzinie rozwarcie na 4. Masaż szyjki - ból... Potem się okazało, że młody źle wstawia się w kanał. Ale położna powiedziała, że jeszcze coś się może zmienić, chociaż jej zdaniem skończy się na CC. O 17 dostałam drugi raz ZZO - nie pomogło. Od skurczy dostałam dreszczy i mdłości. Położna powiedziała, że o 18 będzie decyzja co ze mną dalej będą robić, bo poród nie postępuje. Popłakałam się, bo nie chciałam cesarki. Przyszedł lekarz i powiedział, że rozwarcie stanęło, dzidziuś źle się ułożył, poza tym uciekł główką do góry... O 19 - cięcie. Sz. był przerażony, bo nie mógł ze mną wejść do sali operacyjnej. Dostałam znieczulenie, zaczęli mnie ciąć, ale okazało się, że wszystko czuje, więc trzeba było głupiego jaśka. Młodego wyciągnęli o 19.20, ja obudziałam się o 20 (świadomość odzyskałam jeszcze na stole operacyjnym i chciałam dać znać lekarzom, że już nie śpię i że mogli by mi tą rurę z buzi wyciągnąć, bo oddychać nie mogę, ale nie mogłam niczym ruszyć). Dzidziusia widziałam tylko na zdjęciach, bo nie wolno mi było wstać ani ruszać głową. Na drugi dzień położyli mi go na chwilkę na ramieniu. Miałam problemy z karmieniem - przez co strasznego dołka złapałam. Ale teraz mleko już jest i mały sobie ssa