Ja naprawdę chciałam dziecko. Serio… te 4 lata ciagle coś się działo i w sumie to razem twierdziliśmy, ze można poczekać, tzn mój mąż zawsze był na dziecko na tak o każdej porze ale jak sobie przegadaliśmy temat to twierdził, ze mam racje i nie ma co, mamy czas. Ta obsesja o urodzeniu chorego dziecka powstała teraz… bo teraz w tym roku już wszystko się ułożyło w życiu na tip top. Zaczęłam brać suplementy, mąż tez, w styczniu miałam umówić się na wizytę do gin zeby porobić wszystkie badania, przeleczyłam zęby w grudniu zeby już się kompleksowo przygotować. I kiedy to stało się tak realne, już tu i teraz to zaczęłam myśleć, a co jeśli zdarzy się, ze będzie niepełnosprawne? Czy ja to udźwigne? Zaczęłam trafiać na fora o badaniach, o testach wolnego dna, o przygotowaniach. I wtedy zaczęło do mnie wiele docierać. Wiele kobiet pisało, ze zrobiło wszystko, wszystkie badania a np odkleilo sie łożysko, dziecko w zamartwicy, niedotlenione, owinięte pępowina, z rzadka choroba genetyczna… i zaczęło do mnie docierać, ze wszystko może sie zdarzyć i czy ja poradzę sobie z tym? Wcześniej lata temu o tym nie myślałam. W moim otoczeniu nie ma przypadków ciężkich chorób. Wychodziłam z założenia, ze będę o siebie dbała, chodziła na wszystkie badania No i on lat wiedziałam o tym, ze chce rodzic w medicover i na to tez odkładałam pieniądze. Nie czuje, ze oszukiwałam męża tyle lat. On wiedział o tym dlaczego jednak chce to odłożyć i jakie mam plany, podzielał je. Zawsze mówił, ze to ja muszę chcieć bo ja będę w ciąży a nie on… A teraz przyszedł ten styczeń kiedy mieliśmy już zacząć badania i ja wpadam w depresje, ze nie podołam wszystkim wyzwaniom jakie stawia mi ciąża i nieprzewidywalny los…