mysia23
mama dwójeczki
- Dołączył(a)
- 14 Listopad 2006
- Postów
- 4 667
Hmmm...no to może ja napiszę....choć nie wiem czy jestem w stanie to odzwierciedlić...
Nigdy bym nie pomyślała, ze o tak będzie....w czwartek i piątek (9-10.czerwca) czułam się bolesna, taka rozlazła i prędzej bym się spodziewała porodu, poszłam nawet zrobić morfologię, odebrać wyniki GBS, co by mieć w razie co...ale ani jednego ani drugiego nie odebrałam, bo pani doktor miała u siebie, a jej nie było...
w sobotę wstałam radosna, byliśmy na zakupach a myśli porodowe odeszły daleko, kupiłam sobie 3 pomidory, po czym tylko raz pomyślałam, ze jakbym urodziła to kto je zje...zrobiłam serniczek z truskawkami na niedziele, mieliśmy gości wieczorkiem na grillu, żartowałam, do męża żeby na 2 piwie zakończył bo jak zacznę rodzić to kto mnie zawiezie, a wszyscy w śmiech, nie będziesz rodzić....odwoziłam ich ok 22 godziny, później jeszcze sprzątałam i poszłam spać ok 23...
W nocy obudziłam się ok 1ej i bardzo bolał mnie brzuch, ale nie wiedziałam, czy to z zaparcia, czy tak miesiączkowo, cały był twardy i obolały..poszłam do ubikacji, wyleciało mi sporo czopa, ale to już kilka dni mi się ulatniał wiec luzik, wróciłam do łóżka i próbuje zasnąć..
Znowu zabolał mnie strasznie brzuch, spojrzałam na zegarek była 1:17...ale nic to - przykładam się do poduszki, znowu boli mnie brzuch godz. 1:33, ale nic sobie z tego nie robię, ale znowu o 1:44, i znowu 1:54 i już myślę, ze jednak rodzę...ale zaraz nowa myśl - może przejdzie po godzince, raz już tak miałam...czekam jeszcze pół godziny, gdzie skurcze co 10-11 minut i budzę męza....mówię: "chyba rodzę" a on co?, a ja "chyba rodzę, mam skurcze co 10-11 minut" a ten jak wyskoczył z łożka i mówi "jedziemy"...a ja spokojnie, muszę dopakować torbe, umyć głowę, bo oczywiście miałam myć rano, obudzić mamę i tatę co by do Filipa przyszedł, bo mamę chciałam mieć ze sobą...
a mąż przed koma i czyta ile powinien trwać skurcz, co ile itp. mierzył mi czas skurczy, mierzył odstępy miedzy skurczami...ja o 4 z umyta głowa, mówię do Tomka - umaluje się jeszcze - a mąż w śmiech....mówię do niego, że skurcze stały się mniej regularne i myślę, że przechodzi. Jednak pojawiały się częściej i bolały coraz bardziej...więc 4:30 obudziliśmy mamę, siostrę i o 5 wyruszyłam na porodówkę - bo mam 50km, a wiadomo co się stanie po drodze..
o 5:40 byłam na miejscu, o 5:50 przyjecie, papierkowe sprawy, o 6:10 badanie i co?? nie całe 2 cm rozwarcia - a ja w bólach co 5-7 minut od 2 godzin...ja panika, co mnie czeka....miły pan doktor wytłumaczył co i jak, jeżeli chodzi o poród naturalny i cesarkę, ale jeszcze USG zrobimy i zdecydujemy. Poszliśmy na USG sprawdzić stan wód i stan blizny...no i co, okazało się, ze z prawej strony jest bardzo cieniutka, wód mało...rozwiązanie najkorzystniejsze jego zdaniem - cesarka...idziemy na porodówkę
Tam juz o godzinie 7 były nowe położne, wbiły mi wenflonik, pobrały krew, mocz i kazały chodzić, bo rozwarcie za małe na cc, bo będzie kłopot z oczyszczanie się później....a prawda taka, ze o 9 była zmiana lekarzy, wiec ten juz nie chciał się na koniec dyżuru "bawić"...
No wiec do 9:20 leżałam pod KTG, chodziłam po porodówce, gadałam z Tomkiem i mama - byłam znowu sama, jak z Filipem...nowa zmiana lekarzy i niespodzianka - ten sam lekarz co ciął mnie przy Filipie...pomyślałam - ładnie mnie pozszywa chociaż! Badanko, rozwarcie na 2cm, czyli nic do przodu, a boli coraz bardziej...decyzja cesarka na 11ą, nawadniamy i tniemy....a ja szczęśliwa, ze dziś dziecko będę miała a za razem posrana ze strachu przed tą operacją....
hahah, jak dostałam kroplówkę to myślałam, że się wścieknę - zaczęły się takie skurcze, ze hej, a miałam dostać 3 buteleczki po 500ml, wiec pomyślałam, ze jak tak będzie to urodzę naturalnie...i się te 1,5 godziny męczyłam,ale nie bolało tak bardzo jak z Filipem, nie krzyczałam nawet, na kTG skurcze wszystkie powyżej 90, w między czasie dostałam antybiotyk, przyszła pani anestezjolog (cudowna pani Małgosia), zakładany był cewniczek i ...10:50 położna mówi - "Idziemy na sale operacyjna, buziak od męża i ruszamy" a ja "idziemy????, jak???" cewnik mnie denerwował, dała mi to torebkę do ręki, skurcz minął, więc buziak od męża dostałam i heja przez pokój położnych prosto na sale, a tam ........
.......zrobiło mi sie słabo!! nagle sama, wszyscy chodzą, szykują się na operacje...pani anestezjolog każe usiąść na stole, podłączają mi ciśnieniomierz, czujnik na palec, pani Gosia każe zrobić koci grzbiet i tu skurcz, że ja pierdu, czekam - słucham, ale jak zaćmiona, mówi do mnie co robi, wkucie było bezbolesne w sumie, w momencie czuje jak ból mija i każą szybko się kłaść, bo nie zdążę z nogami..hehe, było śmiesznie, ale tylko wtedy. Poźniej przechylają mnie na bok, dziwnie się czuje i rozglądam się, pani doktor od dzieci już czeka, położna też, lekarze wchodzą, i tu hop siup zasłonka i czekam......czekam aż będę czuć to cięcie, czy szarpanie czy co, patrze na zegarek minuty mijają, szybko a jednak wolno..pani anestezjolog mówi do mnie i zagaduje a ja gadam do niej, jest spoko (cudowna była), tlen mi nie potrzebny, wiec ok...ale w podświadomości czekam....czekam i nic nie czuje, kiedy zaczną ciąć - myślę...a pani doktor od dzieci mówi: o jakie ma długie ciemne włoski, o no jaka śliczna dziewczynka, A ja "rany to już???" i widze mała, kładą mi ja na ramieniu, mała łapkami wywija i leje mnie po twarzy, jest taka cieplutka a rączki zimne, ryczy w niebo głosy...a ja rogal na twarzy i znowu myśl - jaka ona maluteńka, pewnie z 1kg ma, rany i znowu szczęśliwa aż mnie w gardle zatyka i nagle ciśnienie spada, za chwile ok...
gadam z panią doktor od dzieci i widzę jak ja ważą, mierzą, punkty sprawdzają......wszystko widzę i wiem na bieżąco, szczęśliwa, ze to już...zawinęli ją i czekała sobie na mnie a ja czekam aż skończą....to się ciągnęło wieeeeeeeki, a w sumie tylko pół godziny....czułam lekkie szarpanie, poźniej mówi lekarz "można prostować Gosiu"i wtedy najgorszy moment, zrobiło mi się słabo, czarno przed oczami, głowa idzie w górę i leżę już płasko - myśl "leżałam głową w dół" i słyszę, "oliwia wszystko ok?? już dobrze?? ok????" no i już było ok...skończyli, zasłonka sprzątnięta i odłączyli mnie...Później chyba w 6 przekładali mnie na łóżko salowe...i tu znowu straszne uczucie widzę moje nogi w górze a ich nie czuje, jakby były oddzielnie, bezwładne, strasznie się z tym czuje, strasznie...
dostaje małą na łóżko i jadę na salę poporodową na monitoring, z kroplówka na wyrównanie ciśnienia, bo strasznie podobno skakało w trakcie - a ja tylko myślałam, że nie czuje nóg, ze może mi to nie minie, strach jeden i nic więcej...nie mogę sie podnosić, mała płacze głodna, wjeżdżam na sale i co? mąż szczęśliwy, mama też...a ja w szoku jeszcze, trzęse się, ale jest mi gorąco - to podobno reakcja po znieczuleniu, stres puszcza, itp...(z Filipem też tak miałam, ale było mi strasznie zimno)...mała nadal płacze, nie widze jej dobrze, bo ruszyć sie nie mogę, położna przystawia mi mała, ale ta nie ma co ciągnąc, bo mleka nie ma...wiec po pół godzinnych próbach poszła na oddział po mleko...ciumka zjadła i spała 4 godzinki...w tym czasie zdąrzyłam już zawitać na oddziale, mąż i mama ze mną...i zaczynam czuć ból, ałaj, straszny ból w ranie...później czułam uda, dopiero po 6 godzinach od cięcia poczułam końcówki palców...leki przeciwbólowe z kroplówki średnio działały, dopiero wybłagałam od położnej paracetamol w czopku i ulżyło...
Ale mała była już ze mną, zdrowa, śliczna, moja wymarzona...wiedziałam, ze właśnie tak będzie wyglądać...
Hmmm, reasumując, świadome podejście do cesarki było straszne....bałam się szalenie, na sali operacyjnej bałam się do bólu, te świadome wyczekiwanie, wszystkie rozmowy lekarzy, czas co płynie powolutku, latające nogi,...each....tyle, ze nie zmęczyłam się wcale, bóle do wytrzymanie, wyglądałam świetnie, czułam się luksusowo później.....
Jednak jeżeli chodzi o samą cesarkę lepiej było jak byłam zmęczona i nieprzytomna z bólu z Filipem, wszystko przespałam, wszystko, nawet odzyskiwanie władzy w nogach, pierwsze środki przeciwbólowe, bo nie bolało jak się obudziłam...
No ale się rozpisałam!!!! gratuluje cierpliwości w czytaniu!!!!!!
Nigdy bym nie pomyślała, ze o tak będzie....w czwartek i piątek (9-10.czerwca) czułam się bolesna, taka rozlazła i prędzej bym się spodziewała porodu, poszłam nawet zrobić morfologię, odebrać wyniki GBS, co by mieć w razie co...ale ani jednego ani drugiego nie odebrałam, bo pani doktor miała u siebie, a jej nie było...
w sobotę wstałam radosna, byliśmy na zakupach a myśli porodowe odeszły daleko, kupiłam sobie 3 pomidory, po czym tylko raz pomyślałam, ze jakbym urodziła to kto je zje...zrobiłam serniczek z truskawkami na niedziele, mieliśmy gości wieczorkiem na grillu, żartowałam, do męża żeby na 2 piwie zakończył bo jak zacznę rodzić to kto mnie zawiezie, a wszyscy w śmiech, nie będziesz rodzić....odwoziłam ich ok 22 godziny, później jeszcze sprzątałam i poszłam spać ok 23...
W nocy obudziłam się ok 1ej i bardzo bolał mnie brzuch, ale nie wiedziałam, czy to z zaparcia, czy tak miesiączkowo, cały był twardy i obolały..poszłam do ubikacji, wyleciało mi sporo czopa, ale to już kilka dni mi się ulatniał wiec luzik, wróciłam do łóżka i próbuje zasnąć..
Znowu zabolał mnie strasznie brzuch, spojrzałam na zegarek była 1:17...ale nic to - przykładam się do poduszki, znowu boli mnie brzuch godz. 1:33, ale nic sobie z tego nie robię, ale znowu o 1:44, i znowu 1:54 i już myślę, ze jednak rodzę...ale zaraz nowa myśl - może przejdzie po godzince, raz już tak miałam...czekam jeszcze pół godziny, gdzie skurcze co 10-11 minut i budzę męza....mówię: "chyba rodzę" a on co?, a ja "chyba rodzę, mam skurcze co 10-11 minut" a ten jak wyskoczył z łożka i mówi "jedziemy"...a ja spokojnie, muszę dopakować torbe, umyć głowę, bo oczywiście miałam myć rano, obudzić mamę i tatę co by do Filipa przyszedł, bo mamę chciałam mieć ze sobą...
a mąż przed koma i czyta ile powinien trwać skurcz, co ile itp. mierzył mi czas skurczy, mierzył odstępy miedzy skurczami...ja o 4 z umyta głowa, mówię do Tomka - umaluje się jeszcze - a mąż w śmiech....mówię do niego, że skurcze stały się mniej regularne i myślę, że przechodzi. Jednak pojawiały się częściej i bolały coraz bardziej...więc 4:30 obudziliśmy mamę, siostrę i o 5 wyruszyłam na porodówkę - bo mam 50km, a wiadomo co się stanie po drodze..
o 5:40 byłam na miejscu, o 5:50 przyjecie, papierkowe sprawy, o 6:10 badanie i co?? nie całe 2 cm rozwarcia - a ja w bólach co 5-7 minut od 2 godzin...ja panika, co mnie czeka....miły pan doktor wytłumaczył co i jak, jeżeli chodzi o poród naturalny i cesarkę, ale jeszcze USG zrobimy i zdecydujemy. Poszliśmy na USG sprawdzić stan wód i stan blizny...no i co, okazało się, ze z prawej strony jest bardzo cieniutka, wód mało...rozwiązanie najkorzystniejsze jego zdaniem - cesarka...idziemy na porodówkę
Tam juz o godzinie 7 były nowe położne, wbiły mi wenflonik, pobrały krew, mocz i kazały chodzić, bo rozwarcie za małe na cc, bo będzie kłopot z oczyszczanie się później....a prawda taka, ze o 9 była zmiana lekarzy, wiec ten juz nie chciał się na koniec dyżuru "bawić"...
No wiec do 9:20 leżałam pod KTG, chodziłam po porodówce, gadałam z Tomkiem i mama - byłam znowu sama, jak z Filipem...nowa zmiana lekarzy i niespodzianka - ten sam lekarz co ciął mnie przy Filipie...pomyślałam - ładnie mnie pozszywa chociaż! Badanko, rozwarcie na 2cm, czyli nic do przodu, a boli coraz bardziej...decyzja cesarka na 11ą, nawadniamy i tniemy....a ja szczęśliwa, ze dziś dziecko będę miała a za razem posrana ze strachu przed tą operacją....
hahah, jak dostałam kroplówkę to myślałam, że się wścieknę - zaczęły się takie skurcze, ze hej, a miałam dostać 3 buteleczki po 500ml, wiec pomyślałam, ze jak tak będzie to urodzę naturalnie...i się te 1,5 godziny męczyłam,ale nie bolało tak bardzo jak z Filipem, nie krzyczałam nawet, na kTG skurcze wszystkie powyżej 90, w między czasie dostałam antybiotyk, przyszła pani anestezjolog (cudowna pani Małgosia), zakładany był cewniczek i ...10:50 położna mówi - "Idziemy na sale operacyjna, buziak od męża i ruszamy" a ja "idziemy????, jak???" cewnik mnie denerwował, dała mi to torebkę do ręki, skurcz minął, więc buziak od męża dostałam i heja przez pokój położnych prosto na sale, a tam ........
.......zrobiło mi sie słabo!! nagle sama, wszyscy chodzą, szykują się na operacje...pani anestezjolog każe usiąść na stole, podłączają mi ciśnieniomierz, czujnik na palec, pani Gosia każe zrobić koci grzbiet i tu skurcz, że ja pierdu, czekam - słucham, ale jak zaćmiona, mówi do mnie co robi, wkucie było bezbolesne w sumie, w momencie czuje jak ból mija i każą szybko się kłaść, bo nie zdążę z nogami..hehe, było śmiesznie, ale tylko wtedy. Poźniej przechylają mnie na bok, dziwnie się czuje i rozglądam się, pani doktor od dzieci już czeka, położna też, lekarze wchodzą, i tu hop siup zasłonka i czekam......czekam aż będę czuć to cięcie, czy szarpanie czy co, patrze na zegarek minuty mijają, szybko a jednak wolno..pani anestezjolog mówi do mnie i zagaduje a ja gadam do niej, jest spoko (cudowna była), tlen mi nie potrzebny, wiec ok...ale w podświadomości czekam....czekam i nic nie czuje, kiedy zaczną ciąć - myślę...a pani doktor od dzieci mówi: o jakie ma długie ciemne włoski, o no jaka śliczna dziewczynka, A ja "rany to już???" i widze mała, kładą mi ja na ramieniu, mała łapkami wywija i leje mnie po twarzy, jest taka cieplutka a rączki zimne, ryczy w niebo głosy...a ja rogal na twarzy i znowu myśl - jaka ona maluteńka, pewnie z 1kg ma, rany i znowu szczęśliwa aż mnie w gardle zatyka i nagle ciśnienie spada, za chwile ok...
gadam z panią doktor od dzieci i widzę jak ja ważą, mierzą, punkty sprawdzają......wszystko widzę i wiem na bieżąco, szczęśliwa, ze to już...zawinęli ją i czekała sobie na mnie a ja czekam aż skończą....to się ciągnęło wieeeeeeeki, a w sumie tylko pół godziny....czułam lekkie szarpanie, poźniej mówi lekarz "można prostować Gosiu"i wtedy najgorszy moment, zrobiło mi się słabo, czarno przed oczami, głowa idzie w górę i leżę już płasko - myśl "leżałam głową w dół" i słyszę, "oliwia wszystko ok?? już dobrze?? ok????" no i już było ok...skończyli, zasłonka sprzątnięta i odłączyli mnie...Później chyba w 6 przekładali mnie na łóżko salowe...i tu znowu straszne uczucie widzę moje nogi w górze a ich nie czuje, jakby były oddzielnie, bezwładne, strasznie się z tym czuje, strasznie...
dostaje małą na łóżko i jadę na salę poporodową na monitoring, z kroplówka na wyrównanie ciśnienia, bo strasznie podobno skakało w trakcie - a ja tylko myślałam, że nie czuje nóg, ze może mi to nie minie, strach jeden i nic więcej...nie mogę sie podnosić, mała płacze głodna, wjeżdżam na sale i co? mąż szczęśliwy, mama też...a ja w szoku jeszcze, trzęse się, ale jest mi gorąco - to podobno reakcja po znieczuleniu, stres puszcza, itp...(z Filipem też tak miałam, ale było mi strasznie zimno)...mała nadal płacze, nie widze jej dobrze, bo ruszyć sie nie mogę, położna przystawia mi mała, ale ta nie ma co ciągnąc, bo mleka nie ma...wiec po pół godzinnych próbach poszła na oddział po mleko...ciumka zjadła i spała 4 godzinki...w tym czasie zdąrzyłam już zawitać na oddziale, mąż i mama ze mną...i zaczynam czuć ból, ałaj, straszny ból w ranie...później czułam uda, dopiero po 6 godzinach od cięcia poczułam końcówki palców...leki przeciwbólowe z kroplówki średnio działały, dopiero wybłagałam od położnej paracetamol w czopku i ulżyło...
Ale mała była już ze mną, zdrowa, śliczna, moja wymarzona...wiedziałam, ze właśnie tak będzie wyglądać...
Hmmm, reasumując, świadome podejście do cesarki było straszne....bałam się szalenie, na sali operacyjnej bałam się do bólu, te świadome wyczekiwanie, wszystkie rozmowy lekarzy, czas co płynie powolutku, latające nogi,...each....tyle, ze nie zmęczyłam się wcale, bóle do wytrzymanie, wyglądałam świetnie, czułam się luksusowo później.....
Jednak jeżeli chodzi o samą cesarkę lepiej było jak byłam zmęczona i nieprzytomna z bólu z Filipem, wszystko przespałam, wszystko, nawet odzyskiwanie władzy w nogach, pierwsze środki przeciwbólowe, bo nie bolało jak się obudziłam...
No ale się rozpisałam!!!! gratuluje cierpliwości w czytaniu!!!!!!
Ostatnia edycja: