zebrra
Potrójna mama :)
Spróbuję i ja opisać swój poród,choć słowo daję,że mam wrażenie,że trwał równe…6 tygodni…
Po 4,5 tygodniach leżenia miałam już takiego doła,że wszystko wyprowadzało mnie z równowagi…Umówiłam się z ordynatorką oddziału patologii ciąży,że w środę 25.05 będę miała usg u pewnego pana doktora (do którego mam ogromne zaufanie).Niestety minęła godzina 15,a ja już wiedziałam,że moje usg niestety się nie odbędzie.Byłam wściekła,miałam kołek w gardle i wyłam…Położna próbowała mnie pocieszać,mówiła,że następnego dnia inny doktor zrobi mi badanie,ale do mnie to kompletnie nie trafiało,nie chciałam usg robionego przez innego lekarza,a już na pewno nie tego,który miał być następnego dnia…
Przyszedł czwartek,no i mimo,że niby nie chciłam tego usg,to ciekawość mnie zżerała, jak tam mój maluszek się miewa…Po godzinie 11, zobaczyłam przechadzającego się lekarza,który miał robić usg i usłyszałam,że już dzisiaj nie ma czasu..Byłam wściekła!Tak wściekła,że nerwy mnie poniosły i stwierdziłam,ze wychodzę na własne żądanie..
Położna wezwała ordynatorkę,żeby ze mną porozmawiała i mimo,że jest to kobieta bardzo spokojna,to widziałam, ze jest na mnie wkurzona. Zapytała czy wiem co robię,a ja na to, ze chciałabym wyjśc na 2h,żeby zrobić na mieście usg…Teraz wiem,ze to wszystko było strasznie głupie i dziecinne,ale wtedy byłam psychicznym wrakiem…Lekarka zapytała,czy myślę,że w ciągu 2h zrobię na mieście dobre usg - wiedziałam,ze nie.. Oczywiście w czasie całej rozmowy strasznie płakałam,kompletnie nie umiałam nad sobą zapanować…
Stanęło na tym,ze ja się jeszcze zastanowię,czy wychodzę,a lekarka przyśle do mnie panią psycholog,która postara się trochę mnie „podreperować” psychicznie…
Poszłam do sali,połozyłam się,popłakałam jeszcze trochę,spakowałam wszystkie swoje rzeczy (dalej szykowałam się do wyjścia) i przyszła położna,żeby podłączyć mi standardowe (jedno z 6 dziennie) ktg.
W czasie zapisu,usłyszałam,jak tętno zaczyna spadać,wiedziałam, ze to nie moje tętno (czasem ktg wyłapuje tętno mamy i wydaje się, ze to spadek – w ciągu tych kilku tygodni nauczyłam się to odróżniać),a że na salę weszła studentka,powiedziałam tylko „spadek”… ona do mnie „to pani tętno”, a ja „to spadek!!!”,wybiegła i od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko…
Położna zakładała mi wenflon,druga wciągała na mnie szpitalną koszulę i pędęm na porodówkę…Tam podłączenie do stałego zapisu ktg i po godzinie 20 kolejny spadek…Lekarz dyżurny tłumaczył mi,ze bardzo nie chciałby robić mi cięcia,bo przełom 36 i 37 tygodnia to czas,kiedy przy cc często dziecko ma problemy z oddychaniem,więc jeśli uda się jeszcze poczekać, to poczekamy,a jeśli spadki będą się powtarzać to nie będzie wyjścia i cc będzie konieczne…
Noc minęła bez spadków.W piątek obchód profesorski,na którym usłyszałam dokładnie to samo,że jeśli się da to czekamy.Dodam, ze ja sama wcale się nie speszyłam,mam już wcześniaka (Wika 35tc) i wiem, z czym to się wiąże…Czasem jest dobrze,a czasem, tak jak to miało miejsce u nas,są niestety spore problemy (Wika –wrodzone zapalenie płuc, wylew, sepsa, respirator przez ponad 3 tygodnie).
Zrobili mi usg (robił je ten lekarz na którego usg tak czekałam swoją drogą ordynatorka patologii stwierdziła,ze wiem jak dopiąć swego ) Wszystko wyszło w porządku,Bartuś ok,przepływy,wody,łożysko ok.
Niestety po godzinie 12 kolejny spadek,decyzja,że mam nic nie jeść.Po tym spadku zapis wrócił do normy i do końca dnia był idealny.
Przyszła sobota,od rana dobry humor,fajna zmiana lekarzy,żarty itp.O 12:30 zjadłam obiad,po 10 minutach słyszę jak tętno zaczyna spadać (w pokoju była studentka, która podobnie jak poprzednia myślała, ze to moje tętno),wykrzyczałam jej,ze to spadek,w moment był pełen pokój lekarzy i położnych…Wszyscy bezradnie patrzyliśmy w wyświetlacz..To był taki moment,przy którym kompletnie spanikowałam,bo nigdy wcześniej tętno małego nie spadło tak nisko (70)..Na szczęście na dyżurze była ordynatorka patologii,wiedziałam,ze jestem w dobrych rękach..Minęło jakieś 15 minut,kiedy usłyszałam kolejny spadek tętna.. Zadzwoniłam dzwonkiem i znowu wszyscy wpatrywaliśmy się w wyświetlacz…Pani doktor długo jeszcze siedziała ze mną,próbując podnieść mnie na duchu,bo ordynatorka właśnie była na cięciu,a to ona, jako szef dyżuru musiała podjąć decyzję co ze mną…
Po o pół godzinie przyszła do mnie ordynatorka i usłyszałam „Pani Kasiu, kończymy tę ciążę,nie możemy dłużej czekać i ryzykować”, tłumaczyła,że najgorsze jest to,że nie znamy przyczyn tych spadków,że łatwiej będzie monitorować małego jak się urodzi.
Z jednej strony poczułam ogromną ulgę,że już nie będę musiała bezradnie wpatrywać się w monitor umierając ze strachu,a z drugiej strach,czy z małym wszystko jest w porządku,czy nie jest niedotleniony…
Umówiłyśmy się,że jeśli uda się odczekać 6h od jedzenia,to poczekamy do 19,jeśli coś się będzie działo,to natychmiast na salę operacyjną…
Zadzwoniłam do Olafa,żeby zorganizował opiekę nad dziećmi i przyjechał,dojechał po 18,a o 19:30 zabrali mnie na salę..
Tam znieczulenie podpajęczynówkowe,nie wiem dlaczego,ale zakładanie bolało mnie dużo bardziej niż zzo przy porodzie sn.Potem dziwne uczucie, ze jedna noga jest zgięta w kolanie.Generalnie uczucie „ciężkich nóg”.Czułam się dziwnie,słaba,śpiąca,odpływająca,a mimo to świadoma. Słyszałam rozmowy,ale strasznie ciężko było mi się odezwać. O 20:04 usłyszałam krótki krzyk Bartusia J Zawinęli go, dostałam do pocałowania buziulek i zabrali do ważenia i mierzenia. Waga 3280g (waga szacowana z usg była 2800g) i 56cm.
Pediatra zapytała czy wyrażam zgodę na szczepienia i podanie wit. K i powiedziała,ze z racji spadków,no i tego,ze Bartuś jest wcześniakiem zabiorą go na oddział noworodkowy na obserwację.
Potem było bardzo długie szycie,właściwie nie wiem co tam się działo,bo chyba byłam półprzytomna,trwało to jeszcze godzinę. Słyszałam tylko,jak ordynatorka powiedziała,że nie chciałaby drugi raz robić u mnie cięcia..
Po przewiezieniu na salę pooperacyjną przyszedł do mnie na chwilę Olaf,pokazał mi zdjęcia Bartunia.Potem poszedł na noworodki i telefonicznie przekazał mi jeszcze,że małego przywiozą mi dopiero rano, dlatego byłam bardzo zaskoczona,kiedy ok. 23 przyszła pediatra i powiedziała, że wszystko jest ok i mogą mi go przywieźć J
Jak tylko go przywieźli,położna położyła mi golaska (w pampersie) na brzuchu, próbowałyśmy go przystawić,ale nie dał się dobudzić i… zniknęła na 6h…Ja w tym czasie ugotowałam się i zdrętwiałam cała,bo za nic nie mogłam sobie go przełożyć (nie miałam siły),a dzwonek wisiał jakieś 50cm od mojej ręki…Próbowałam nawet innych metod wezwania kogoś do siebie (zdjęłam z palca jakieś urządzenie, które natychmiast uruchamiało alarm),ale niestety moje sposoby nie zadziałały Kiedy wreszcie ktoś się pojawił,poprosiłam najpierw o próbę przystawienia (ponowna klęska),a potem o zdjęcie go cze mnie chociaż na chwilę, bo było mi straszliwie gorąco…O 8 rano dostałam keton al i morfinę i polecenie wstania i jazda pod prysznic J Nie było mi ciężko wstać po tej dawce leków przeciwbólowych,ale było mi słabo..
Po kąpieli odżyłam,przyjechał Olaf i cieszyliśmy się małym J
Ok. 16 przenieśli mnie na normalną salę - normalną tylko umownie,bo była to 4 os sala,na której dziewczyny bardzo dbały o to, żeby przy 30st dzieci nie zmarzły,więc drzwi i okna musiały być koniecznie zamknięte… Do tego,u jednej z nich było w jednym czasie pięcioro odwiedzających, u drugiej 2 osoby,więc razem z dziećmi było nas 15 osób na sali z zamkniętymi oknami i drzwiami…Wytrzymałam tam dobę,potem uciekłam do sali 3 osobowej z łóżkiem przy oknie Ale to już sprawy mało ważne, o tym szybko da się zapomnieć…
Bartuś urodził się dokładnie w 5 tygodni od momentu,kiedy przestąpiłam próg szpitala. Wyszliśmy tydzień później…
Nie wiem,czy ktoś dobrnie do końca,ale starałam się odzwierciedlić wszystko w miarę dokładnie,dla własnej pamięci
Po 4,5 tygodniach leżenia miałam już takiego doła,że wszystko wyprowadzało mnie z równowagi…Umówiłam się z ordynatorką oddziału patologii ciąży,że w środę 25.05 będę miała usg u pewnego pana doktora (do którego mam ogromne zaufanie).Niestety minęła godzina 15,a ja już wiedziałam,że moje usg niestety się nie odbędzie.Byłam wściekła,miałam kołek w gardle i wyłam…Położna próbowała mnie pocieszać,mówiła,że następnego dnia inny doktor zrobi mi badanie,ale do mnie to kompletnie nie trafiało,nie chciałam usg robionego przez innego lekarza,a już na pewno nie tego,który miał być następnego dnia…
Przyszedł czwartek,no i mimo,że niby nie chciłam tego usg,to ciekawość mnie zżerała, jak tam mój maluszek się miewa…Po godzinie 11, zobaczyłam przechadzającego się lekarza,który miał robić usg i usłyszałam,że już dzisiaj nie ma czasu..Byłam wściekła!Tak wściekła,że nerwy mnie poniosły i stwierdziłam,ze wychodzę na własne żądanie..
Położna wezwała ordynatorkę,żeby ze mną porozmawiała i mimo,że jest to kobieta bardzo spokojna,to widziałam, ze jest na mnie wkurzona. Zapytała czy wiem co robię,a ja na to, ze chciałabym wyjśc na 2h,żeby zrobić na mieście usg…Teraz wiem,ze to wszystko było strasznie głupie i dziecinne,ale wtedy byłam psychicznym wrakiem…Lekarka zapytała,czy myślę,że w ciągu 2h zrobię na mieście dobre usg - wiedziałam,ze nie.. Oczywiście w czasie całej rozmowy strasznie płakałam,kompletnie nie umiałam nad sobą zapanować…
Stanęło na tym,ze ja się jeszcze zastanowię,czy wychodzę,a lekarka przyśle do mnie panią psycholog,która postara się trochę mnie „podreperować” psychicznie…
Poszłam do sali,połozyłam się,popłakałam jeszcze trochę,spakowałam wszystkie swoje rzeczy (dalej szykowałam się do wyjścia) i przyszła położna,żeby podłączyć mi standardowe (jedno z 6 dziennie) ktg.
W czasie zapisu,usłyszałam,jak tętno zaczyna spadać,wiedziałam, ze to nie moje tętno (czasem ktg wyłapuje tętno mamy i wydaje się, ze to spadek – w ciągu tych kilku tygodni nauczyłam się to odróżniać),a że na salę weszła studentka,powiedziałam tylko „spadek”… ona do mnie „to pani tętno”, a ja „to spadek!!!”,wybiegła i od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko…
Położna zakładała mi wenflon,druga wciągała na mnie szpitalną koszulę i pędęm na porodówkę…Tam podłączenie do stałego zapisu ktg i po godzinie 20 kolejny spadek…Lekarz dyżurny tłumaczył mi,ze bardzo nie chciałby robić mi cięcia,bo przełom 36 i 37 tygodnia to czas,kiedy przy cc często dziecko ma problemy z oddychaniem,więc jeśli uda się jeszcze poczekać, to poczekamy,a jeśli spadki będą się powtarzać to nie będzie wyjścia i cc będzie konieczne…
Noc minęła bez spadków.W piątek obchód profesorski,na którym usłyszałam dokładnie to samo,że jeśli się da to czekamy.Dodam, ze ja sama wcale się nie speszyłam,mam już wcześniaka (Wika 35tc) i wiem, z czym to się wiąże…Czasem jest dobrze,a czasem, tak jak to miało miejsce u nas,są niestety spore problemy (Wika –wrodzone zapalenie płuc, wylew, sepsa, respirator przez ponad 3 tygodnie).
Zrobili mi usg (robił je ten lekarz na którego usg tak czekałam swoją drogą ordynatorka patologii stwierdziła,ze wiem jak dopiąć swego ) Wszystko wyszło w porządku,Bartuś ok,przepływy,wody,łożysko ok.
Niestety po godzinie 12 kolejny spadek,decyzja,że mam nic nie jeść.Po tym spadku zapis wrócił do normy i do końca dnia był idealny.
Przyszła sobota,od rana dobry humor,fajna zmiana lekarzy,żarty itp.O 12:30 zjadłam obiad,po 10 minutach słyszę jak tętno zaczyna spadać (w pokoju była studentka, która podobnie jak poprzednia myślała, ze to moje tętno),wykrzyczałam jej,ze to spadek,w moment był pełen pokój lekarzy i położnych…Wszyscy bezradnie patrzyliśmy w wyświetlacz..To był taki moment,przy którym kompletnie spanikowałam,bo nigdy wcześniej tętno małego nie spadło tak nisko (70)..Na szczęście na dyżurze była ordynatorka patologii,wiedziałam,ze jestem w dobrych rękach..Minęło jakieś 15 minut,kiedy usłyszałam kolejny spadek tętna.. Zadzwoniłam dzwonkiem i znowu wszyscy wpatrywaliśmy się w wyświetlacz…Pani doktor długo jeszcze siedziała ze mną,próbując podnieść mnie na duchu,bo ordynatorka właśnie była na cięciu,a to ona, jako szef dyżuru musiała podjąć decyzję co ze mną…
Po o pół godzinie przyszła do mnie ordynatorka i usłyszałam „Pani Kasiu, kończymy tę ciążę,nie możemy dłużej czekać i ryzykować”, tłumaczyła,że najgorsze jest to,że nie znamy przyczyn tych spadków,że łatwiej będzie monitorować małego jak się urodzi.
Z jednej strony poczułam ogromną ulgę,że już nie będę musiała bezradnie wpatrywać się w monitor umierając ze strachu,a z drugiej strach,czy z małym wszystko jest w porządku,czy nie jest niedotleniony…
Umówiłyśmy się,że jeśli uda się odczekać 6h od jedzenia,to poczekamy do 19,jeśli coś się będzie działo,to natychmiast na salę operacyjną…
Zadzwoniłam do Olafa,żeby zorganizował opiekę nad dziećmi i przyjechał,dojechał po 18,a o 19:30 zabrali mnie na salę..
Tam znieczulenie podpajęczynówkowe,nie wiem dlaczego,ale zakładanie bolało mnie dużo bardziej niż zzo przy porodzie sn.Potem dziwne uczucie, ze jedna noga jest zgięta w kolanie.Generalnie uczucie „ciężkich nóg”.Czułam się dziwnie,słaba,śpiąca,odpływająca,a mimo to świadoma. Słyszałam rozmowy,ale strasznie ciężko było mi się odezwać. O 20:04 usłyszałam krótki krzyk Bartusia J Zawinęli go, dostałam do pocałowania buziulek i zabrali do ważenia i mierzenia. Waga 3280g (waga szacowana z usg była 2800g) i 56cm.
Pediatra zapytała czy wyrażam zgodę na szczepienia i podanie wit. K i powiedziała,ze z racji spadków,no i tego,ze Bartuś jest wcześniakiem zabiorą go na oddział noworodkowy na obserwację.
Potem było bardzo długie szycie,właściwie nie wiem co tam się działo,bo chyba byłam półprzytomna,trwało to jeszcze godzinę. Słyszałam tylko,jak ordynatorka powiedziała,że nie chciałaby drugi raz robić u mnie cięcia..
Po przewiezieniu na salę pooperacyjną przyszedł do mnie na chwilę Olaf,pokazał mi zdjęcia Bartunia.Potem poszedł na noworodki i telefonicznie przekazał mi jeszcze,że małego przywiozą mi dopiero rano, dlatego byłam bardzo zaskoczona,kiedy ok. 23 przyszła pediatra i powiedziała, że wszystko jest ok i mogą mi go przywieźć J
Jak tylko go przywieźli,położna położyła mi golaska (w pampersie) na brzuchu, próbowałyśmy go przystawić,ale nie dał się dobudzić i… zniknęła na 6h…Ja w tym czasie ugotowałam się i zdrętwiałam cała,bo za nic nie mogłam sobie go przełożyć (nie miałam siły),a dzwonek wisiał jakieś 50cm od mojej ręki…Próbowałam nawet innych metod wezwania kogoś do siebie (zdjęłam z palca jakieś urządzenie, które natychmiast uruchamiało alarm),ale niestety moje sposoby nie zadziałały Kiedy wreszcie ktoś się pojawił,poprosiłam najpierw o próbę przystawienia (ponowna klęska),a potem o zdjęcie go cze mnie chociaż na chwilę, bo było mi straszliwie gorąco…O 8 rano dostałam keton al i morfinę i polecenie wstania i jazda pod prysznic J Nie było mi ciężko wstać po tej dawce leków przeciwbólowych,ale było mi słabo..
Po kąpieli odżyłam,przyjechał Olaf i cieszyliśmy się małym J
Ok. 16 przenieśli mnie na normalną salę - normalną tylko umownie,bo była to 4 os sala,na której dziewczyny bardzo dbały o to, żeby przy 30st dzieci nie zmarzły,więc drzwi i okna musiały być koniecznie zamknięte… Do tego,u jednej z nich było w jednym czasie pięcioro odwiedzających, u drugiej 2 osoby,więc razem z dziećmi było nas 15 osób na sali z zamkniętymi oknami i drzwiami…Wytrzymałam tam dobę,potem uciekłam do sali 3 osobowej z łóżkiem przy oknie Ale to już sprawy mało ważne, o tym szybko da się zapomnieć…
Bartuś urodził się dokładnie w 5 tygodni od momentu,kiedy przestąpiłam próg szpitala. Wyszliśmy tydzień później…
Nie wiem,czy ktoś dobrnie do końca,ale starałam się odzwierciedlić wszystko w miarę dokładnie,dla własnej pamięci