reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

reklama

Odczucia po porodzie. Złe i dobre strony szpitala, w którym rodzimy dzieci.

dzielne dziewczyny jednym slowem kazda powie,ze warto pocierpiec ta "chwile" zeby zobaczyc to swoje malenstwo,,ach...zazdroszcze Wam,ze macie kochane zdrowe dzieciacki,a My nierozdwojone jeszcze ciagle w strachu: jak to bedzie???
 
reklama
karola7 pisze:
A co do 60 min. porodu to chyba bym nie dojechała do szpitala, tyle jeszcze muszę zrobić przed wyjazdem (golonko, mycie główki itd).

Karola słuchaj ja właśnie najbardziej się martwię że będę rodzić z tłustą głową ;D ;) że też nie mam większych problemów... :D hihi

Karolla kochana, to jest miłość matki, że mimo rany i stanu pooperacyjnego potrafi wstać i zajmować się swym dzieckiem! Brawo!
 
Dziewuszki ja mam termin na 10 ale zapowiada sie dłużej Wczoraj byłam u fryzjera, a jak sie zacznie to mam nadzieje ze jeszcze umuje włosy, ogole sie tu i ówdzie moze maly makijaz i lekki posilek i w droge 48km do szpitala:) ehh obym zdazyła
 
misia z tymi wlosami, to myslimy podobnie. Naprawde!
Nie chcialabym lezec przez 3 doby z tlustym lebkiem, a w szpitalu jakos zle kojarzy mi sie prysznic i sanitariaty. Juz jestem chora na sama mysl, ze po kazdym siusiu bede musiala sie tam podmywac.
 
8 lutego, gdzies o 23:50 odeszły mi wody, skurczy zero. Lało się potwornie, więc uznaliśmy, że nie ma co czekać. Zadzwoniliśmy po mojego tatę, żeby nas zawiózł do szpitala i na miejscu byliśmy około 01:00. Seria pytań na izbie przyjęć, niezwykle przyjemne badanie rozwarcia i długości szyjki przeprowadzone przez położną i na wyrko w sali porodowej. Ginekolog, USG, znowu seria pytań, ja bez skurczy więc trochę sobie z mężem żartujemy, żeby znalazł sobie wygodne miejsce na kafelkach na które się przewróci w kulminacyjnym momencie. Lekarz na podstawie USG stwierdza, że wszystko ok i teraz poczekamy na naturalne skurcze. No dobra, poskakałam na piłce, rozwarcie 1,5 palca, szyja nieskrócona, walczymy. Skurczy nie ma i nie ma. Zdrzemneliśmy sie trochę, ja na łózku porodowym, cały czas oblewana ciepłymi wodami płodowymi, mąż na krzesle.O 07:00 rano przyszła nowa zmiana i decyzja o kroplówce z oxytocyny. Ja nie do końca zdawałam sobie sprawę, co taka kroplówka oznacza, gdybym wiedziała, to walczyłabym o zastrzyk, albo wczesniej biegała po korytarzu, żeby te cholerne skurcze wywołać. Jak mi ja podali, dostałam takich, że chodziłam prawie po ścianach. Starałam się być dzielna, naprawdę sie starałam i wczesniej mówiłam położnej, że chce uniknąć Dolarganu, ale pękłam, okazałam sie za słaba i nieprzygotowana na ten ból. Nie krzyczałam, ale zaciskałam męzowi zęby na rekach :). On był bardzo dzielny, ze wszystkich sił starał mi sie pomóc, ale ja chciałam tylko, żeby sie zamknął.Żeby nic nie mówił.Dostałam 3 znieczulenia. Jedno jakieś słabe, potem Dolargan i jeszcze coś. I wtedy był koniec. Mój organizm zareagował na to tak, że przestawałam oddychać i wężyk z tlenem nie pomagał, a dzidziusiowi zaczęło zanikać tętno. Mąż nie mógł mnie docucić, odpływałam.Wtedy powiedział lekarzowi, że jeśli czegoś nie zrobią natychmiast, zrobi awanturę na cały szpital. Wszystko to wiem z jego opowieści, bo po Dolarganie obraz mi sie zamazał,pamiętam jak przez mgłę. Zlecieli się lekarze i każdy jeden po kolei robił mi co kilka skurczy badanie rozwarcia, oczywiscie w pełnym skurczu ::). Rozwarcie było pełne, ale Mała wstawiła sie do kanału rodnego barkiem i nie było szans na wyjścieW szpitalu na Zaspie widok z sal porodowych jest na kościół i ja tak patrzyłam na niego i modliłam się, żeby to wszystko się juz skończyło. Jak zbadał mnie ordynator, usłyszałam cos o c.c. i w końcu, jak już tętno Niuni zanikało, była 12:00 w południe, kazali mi sie rozebrać, na stół i o 12:25 Marysia była na świecie.

Pierwszych przeżyć po tym jak znieczulenie podpajeczynówkowe puściło nie opisuję. Moge tylko powiedzieć, że nigdy nie zrozumiem kobiet, które robią sobie c.c. na życzenie. W tej chwili jeszcze ten poród "siedzi" we mnie i nie myślę o kolejnym. Ale wiem, że to minie. Nastepnym razem, jeśli taki będzie, tylko z.z.o.
 
Aha. Odnośnie szpitala mam troszkę inne odczucia niz inne dziewczyny tam rodzące. Jak dla mnie: porodówka-koszmar i chęć sprawienia bólu rodzącej, oddział połozniczy-fajnie. Zwłaszcza siostra przełozona. Super kobieta.Jasne, że połozne były rożni, ale ogólnie pomoc z kazdej strony.

IDĘ WALCZYĆ Z KWADRATOWYMI PIERSIAMI!!! Kiedy sie skończy nawał pokarmu, bo nie wyrabiam... :(?
 
Madziu rzeczywiście nie za fajnie :mad: ale najważniejsze, że masz swojego skarba przy sobie a o tym porodzie zapomnisz :). buziaki i trzymaj się :) i odciągaj odciągaj :p
 
Ktos wie w jakim szpitalu rodzila Madzia S? Wlasnie zastanawiam sie nad wyborem szpitala, a zostalo mi jakies 3 tygodnie wg lekarza.
 
Loj, Madzia.... ale sie Kochana nameczylas ;-( Ale Niespodzianka- Marysia wszystko wynagrodzila :-)
 
reklama
U mnie się zaczęło kiedy się na chwilę zdrzemnęłam około godziny 11:00 o godzinie 12:00 poczułam mocniejsze skurcze i dłuższe takie jak na miesiączkę bolesne... ale spałam sobie spokojnie... nagle o 12:30 słyszę "pyk" jakby mi coś w biodrze strzeliło i coś mi się leje po nogach, wołam męża żeby ręcznik przyniósł a wody tak się lały jakbym miała w sobie wiadro, w sumie poszły 3 duże ręczniki kąpielowe. ;)
Szybko telefon do teściów na górę żeby ktoś wyprowadził samochód z garażu, przybiegła teściowa zdenerwowana, uściskała mnie. W między czasie dzwonimy do mojej ginki, że mi wody odeszły, okazuje się że jest jeszcze w szpitalu na dyżurze, więc mam jechać :) uff...

wsiedliśmy do samochodu (z grubym podkładem poporodowym) - 10 minut i jesteśmy na miejscu... izba przyjęć - da się przeżyć obojętność personelu przyjmującego... zblazowana mina pani położnej mnie nie zraziła, odpowiadałam na pytania konkretnie i starałam się uważnie słuchać co do mnie mówią...

Zeszła moja ginka "Noooo, Kasieńka, co ty sobie jaja robisz? ja właśnie kończę dyżur :)" - zbadała mnie, 0 rozwarcia, skurcze są co 10 minut, bolesne i zapierające dech w piersiach... pierwsze mierzenie miednicy... ginka kręci głową wychodzi jej 15 cm w miejscu gdzie powinno być 19 cm aby urodzić naturalnie... Spoko, jeszcze raz zmierzymy na porodówce, ja cały czas powtarzam "chcę rodzić z mężem - naturalnie". No to bach, delikatne golenie w miejscu nacięcia, lewatywa (nawet przyjemna), wchodzę na wagę, kolejna seria pytań i już jadę w koszulinie na wózku na porodówkę, męża ubrali w piękne wdzianko zielone, personel na porodówce usmiechnięty, mówili ciepło i po imieniu. Bach na łóżko porodowe, wody chlustają, a ja ich za to przepraszam, włączają ktg, zapis trwał pół godzinki, ale skurcze tak bolesne że nie dawałam rady przyciskać pstryczka gdy się mały ruszał, najpierw co 5 minut, potem co 3 minuty ( tu już gryzłam prześcieradło z bólu). Przychodzą znowu do mierzenia rozwarcia, 0 postępu, nic a nic się nie dzieje z szyjką, mały nie może zejść do kanału, główka balotuje nad wejściem... mierzą po raz kolejny wchód... nic się nie da zrobić za mało...:( "Kaśka, będzie dobrze, nie urodzisz go normalnie, zrobimy cięcie ale poczekaj chwilę bo właśnie sprzątają salę operacyjną..."
No i o godz 15:00 wjechałam na salę operacyjną, nogi mi się trzęsły ze strachu, z bólu... Moja ginka ubrała niebieski fartuch, coś jeszcze do mnie zagadywała, ale nie pamiętam tych wszystkich żartów, anestezjolog podswał mi jakieś papiery do podpisu, wkłuli wenflon, ogolili brzuszek w miejscu nacięcia, pytali się o imię dla dziecka itd...
Podali w kręgosłup znieczulenie do cc, zdrętwiała mi lewa noga a prawa zrobiła się przyjemnie ciepła, chwilę poczekali a ja czuję że mnie ktoś szczypie po brzuchu... i mówię "aj". Ginka przerywa i mówi "czujesz coś Kasiu?" ja mówię że tak że czuję konkretnie że mnie szczypią. No i okazało się że coś jest nie tak... nie wiem czemu ale nagle anestezjolog mówi: "nie możemy dłużej czekać podajemy ogólne"... no i maska na twarz i za chwilę się budzę juz na łóżku w sali... Kuba obok i mówi: "Kasiu, już po" - ledwo do mnie dociera co sie wokół dzieje, podnoszę głowę a tu brzucha nie ma i zimno mi strasznie... nie czuje nóg... Mama do mnie podchodzi ze łzami w oczach i mówi "ale byka urodziłaś", przytuliła mnie i kilka razy powtarzała że 4250 g a do mnie wciąż nie docierało... potem co chwilę sie pytałam każdej kolejnej osoby, siostry, męża, taty "to ile Wiktor waży?"... hihi, nieźle się wszyscy smiali że taka nieprzytomna byłam... :D

Następne godziny to była walka z bólem, okropnie się czułam, byłam "porżnięta" i czułam to każdym swim neuronem... myslałam tylko oby już przestało tak okropnie boleć... Wiktora mi pokazali dopiero na moją wyraźną prośbę, położyli go obok i tylko powąchałam jego główkę i pachniała truskawkami, spał słodko i szybko oddychał, był taki cieplutki i kochany... zabrali go zaraz potem, no bo ja nie mogłam się ruszyć i tylko słyszałam jak te wszystkie noworodki się darły i zastanwiałam się czy przypadkiem wśród tych głosików nie usłyszę Wiktorka... :D
Na drugi dzień pionizacja, walka z ciałem i bólem, ledwo się trzymałam na nogach, mąż pomagał mi się umyć... tak bardzo chciałam Wiktorem się zająć ale wiedziałam że to niemożliwe...
Na 3 dzień przynieśli go i bylam najszczęśliwsza mama pod słońcem... :) ból był nie do zniesienia, nie daj boże kichnąć albo kaszlnąć to szło umrzeć... no i jakoś dochodzę do siebie :D

Personel szpitala był kompetentny i uprzejmy, jak w nocy zwymiotowałam po jakimś leku przeciwbólowym to położna głaskała mnie po głowie tak mi współczuła... Jestem ogólnie zadowolona z tego szpitala :)
 
Do góry