reklama
karola7 pisze:A co do 60 min. porodu to chyba bym nie dojechała do szpitala, tyle jeszcze muszę zrobić przed wyjazdem (golonko, mycie główki itd).
Karola słuchaj ja właśnie najbardziej się martwię że będę rodzić z tłustą głową ;D że też nie mam większych problemów... hihi
Karolla kochana, to jest miłość matki, że mimo rany i stanu pooperacyjnego potrafi wstać i zajmować się swym dzieckiem! Brawo!
basiii
Fanka BB :)
Dziewuszki ja mam termin na 10 ale zapowiada sie dłużej Wczoraj byłam u fryzjera, a jak sie zacznie to mam nadzieje ze jeszcze umuje włosy, ogole sie tu i ówdzie moze maly makijaz i lekki posilek i w droge 48km do szpitala ehh obym zdazyła
misia z tymi wlosami, to myslimy podobnie. Naprawde!
Nie chcialabym lezec przez 3 doby z tlustym lebkiem, a w szpitalu jakos zle kojarzy mi sie prysznic i sanitariaty. Juz jestem chora na sama mysl, ze po kazdym siusiu bede musiala sie tam podmywac.
Nie chcialabym lezec przez 3 doby z tlustym lebkiem, a w szpitalu jakos zle kojarzy mi sie prysznic i sanitariaty. Juz jestem chora na sama mysl, ze po kazdym siusiu bede musiala sie tam podmywac.
Madzia_S
Matka Polka
8 lutego, gdzies o 23:50 odeszły mi wody, skurczy zero. Lało się potwornie, więc uznaliśmy, że nie ma co czekać. Zadzwoniliśmy po mojego tatę, żeby nas zawiózł do szpitala i na miejscu byliśmy około 01:00. Seria pytań na izbie przyjęć, niezwykle przyjemne badanie rozwarcia i długości szyjki przeprowadzone przez położną i na wyrko w sali porodowej. Ginekolog, USG, znowu seria pytań, ja bez skurczy więc trochę sobie z mężem żartujemy, żeby znalazł sobie wygodne miejsce na kafelkach na które się przewróci w kulminacyjnym momencie. Lekarz na podstawie USG stwierdza, że wszystko ok i teraz poczekamy na naturalne skurcze. No dobra, poskakałam na piłce, rozwarcie 1,5 palca, szyja nieskrócona, walczymy. Skurczy nie ma i nie ma. Zdrzemneliśmy sie trochę, ja na łózku porodowym, cały czas oblewana ciepłymi wodami płodowymi, mąż na krzesle.O 07:00 rano przyszła nowa zmiana i decyzja o kroplówce z oxytocyny. Ja nie do końca zdawałam sobie sprawę, co taka kroplówka oznacza, gdybym wiedziała, to walczyłabym o zastrzyk, albo wczesniej biegała po korytarzu, żeby te cholerne skurcze wywołać. Jak mi ja podali, dostałam takich, że chodziłam prawie po ścianach. Starałam się być dzielna, naprawdę sie starałam i wczesniej mówiłam położnej, że chce uniknąć Dolarganu, ale pękłam, okazałam sie za słaba i nieprzygotowana na ten ból. Nie krzyczałam, ale zaciskałam męzowi zęby na rekach . On był bardzo dzielny, ze wszystkich sił starał mi sie pomóc, ale ja chciałam tylko, żeby sie zamknął.Żeby nic nie mówił.Dostałam 3 znieczulenia. Jedno jakieś słabe, potem Dolargan i jeszcze coś. I wtedy był koniec. Mój organizm zareagował na to tak, że przestawałam oddychać i wężyk z tlenem nie pomagał, a dzidziusiowi zaczęło zanikać tętno. Mąż nie mógł mnie docucić, odpływałam.Wtedy powiedział lekarzowi, że jeśli czegoś nie zrobią natychmiast, zrobi awanturę na cały szpital. Wszystko to wiem z jego opowieści, bo po Dolarganie obraz mi sie zamazał,pamiętam jak przez mgłę. Zlecieli się lekarze i każdy jeden po kolei robił mi co kilka skurczy badanie rozwarcia, oczywiscie w pełnym skurczu :. Rozwarcie było pełne, ale Mała wstawiła sie do kanału rodnego barkiem i nie było szans na wyjścieW szpitalu na Zaspie widok z sal porodowych jest na kościół i ja tak patrzyłam na niego i modliłam się, żeby to wszystko się juz skończyło. Jak zbadał mnie ordynator, usłyszałam cos o c.c. i w końcu, jak już tętno Niuni zanikało, była 12:00 w południe, kazali mi sie rozebrać, na stół i o 12:25 Marysia była na świecie.
Pierwszych przeżyć po tym jak znieczulenie podpajeczynówkowe puściło nie opisuję. Moge tylko powiedzieć, że nigdy nie zrozumiem kobiet, które robią sobie c.c. na życzenie. W tej chwili jeszcze ten poród "siedzi" we mnie i nie myślę o kolejnym. Ale wiem, że to minie. Nastepnym razem, jeśli taki będzie, tylko z.z.o.
Pierwszych przeżyć po tym jak znieczulenie podpajeczynówkowe puściło nie opisuję. Moge tylko powiedzieć, że nigdy nie zrozumiem kobiet, które robią sobie c.c. na życzenie. W tej chwili jeszcze ten poród "siedzi" we mnie i nie myślę o kolejnym. Ale wiem, że to minie. Nastepnym razem, jeśli taki będzie, tylko z.z.o.
Madzia_S
Matka Polka
Aha. Odnośnie szpitala mam troszkę inne odczucia niz inne dziewczyny tam rodzące. Jak dla mnie: porodówka-koszmar i chęć sprawienia bólu rodzącej, oddział połozniczy-fajnie. Zwłaszcza siostra przełozona. Super kobieta.Jasne, że połozne były rożni, ale ogólnie pomoc z kazdej strony.
IDĘ WALCZYĆ Z KWADRATOWYMI PIERSIAMI!!! Kiedy sie skończy nawał pokarmu, bo nie wyrabiam... ?
IDĘ WALCZYĆ Z KWADRATOWYMI PIERSIAMI!!! Kiedy sie skończy nawał pokarmu, bo nie wyrabiam... ?
reklama
U mnie się zaczęło kiedy się na chwilę zdrzemnęłam około godziny 11:00 o godzinie 12:00 poczułam mocniejsze skurcze i dłuższe takie jak na miesiączkę bolesne... ale spałam sobie spokojnie... nagle o 12:30 słyszę "pyk" jakby mi coś w biodrze strzeliło i coś mi się leje po nogach, wołam męża żeby ręcznik przyniósł a wody tak się lały jakbym miała w sobie wiadro, w sumie poszły 3 duże ręczniki kąpielowe.
Szybko telefon do teściów na górę żeby ktoś wyprowadził samochód z garażu, przybiegła teściowa zdenerwowana, uściskała mnie. W między czasie dzwonimy do mojej ginki, że mi wody odeszły, okazuje się że jest jeszcze w szpitalu na dyżurze, więc mam jechać uff...
wsiedliśmy do samochodu (z grubym podkładem poporodowym) - 10 minut i jesteśmy na miejscu... izba przyjęć - da się przeżyć obojętność personelu przyjmującego... zblazowana mina pani położnej mnie nie zraziła, odpowiadałam na pytania konkretnie i starałam się uważnie słuchać co do mnie mówią...
Zeszła moja ginka "Noooo, Kasieńka, co ty sobie jaja robisz? ja właśnie kończę dyżur " - zbadała mnie, 0 rozwarcia, skurcze są co 10 minut, bolesne i zapierające dech w piersiach... pierwsze mierzenie miednicy... ginka kręci głową wychodzi jej 15 cm w miejscu gdzie powinno być 19 cm aby urodzić naturalnie... Spoko, jeszcze raz zmierzymy na porodówce, ja cały czas powtarzam "chcę rodzić z mężem - naturalnie". No to bach, delikatne golenie w miejscu nacięcia, lewatywa (nawet przyjemna), wchodzę na wagę, kolejna seria pytań i już jadę w koszulinie na wózku na porodówkę, męża ubrali w piękne wdzianko zielone, personel na porodówce usmiechnięty, mówili ciepło i po imieniu. Bach na łóżko porodowe, wody chlustają, a ja ich za to przepraszam, włączają ktg, zapis trwał pół godzinki, ale skurcze tak bolesne że nie dawałam rady przyciskać pstryczka gdy się mały ruszał, najpierw co 5 minut, potem co 3 minuty ( tu już gryzłam prześcieradło z bólu). Przychodzą znowu do mierzenia rozwarcia, 0 postępu, nic a nic się nie dzieje z szyjką, mały nie może zejść do kanału, główka balotuje nad wejściem... mierzą po raz kolejny wchód... nic się nie da zrobić za mało... "Kaśka, będzie dobrze, nie urodzisz go normalnie, zrobimy cięcie ale poczekaj chwilę bo właśnie sprzątają salę operacyjną..."
No i o godz 15:00 wjechałam na salę operacyjną, nogi mi się trzęsły ze strachu, z bólu... Moja ginka ubrała niebieski fartuch, coś jeszcze do mnie zagadywała, ale nie pamiętam tych wszystkich żartów, anestezjolog podswał mi jakieś papiery do podpisu, wkłuli wenflon, ogolili brzuszek w miejscu nacięcia, pytali się o imię dla dziecka itd...
Podali w kręgosłup znieczulenie do cc, zdrętwiała mi lewa noga a prawa zrobiła się przyjemnie ciepła, chwilę poczekali a ja czuję że mnie ktoś szczypie po brzuchu... i mówię "aj". Ginka przerywa i mówi "czujesz coś Kasiu?" ja mówię że tak że czuję konkretnie że mnie szczypią. No i okazało się że coś jest nie tak... nie wiem czemu ale nagle anestezjolog mówi: "nie możemy dłużej czekać podajemy ogólne"... no i maska na twarz i za chwilę się budzę juz na łóżku w sali... Kuba obok i mówi: "Kasiu, już po" - ledwo do mnie dociera co sie wokół dzieje, podnoszę głowę a tu brzucha nie ma i zimno mi strasznie... nie czuje nóg... Mama do mnie podchodzi ze łzami w oczach i mówi "ale byka urodziłaś", przytuliła mnie i kilka razy powtarzała że 4250 g a do mnie wciąż nie docierało... potem co chwilę sie pytałam każdej kolejnej osoby, siostry, męża, taty "to ile Wiktor waży?"... hihi, nieźle się wszyscy smiali że taka nieprzytomna byłam...
Następne godziny to była walka z bólem, okropnie się czułam, byłam "porżnięta" i czułam to każdym swim neuronem... myslałam tylko oby już przestało tak okropnie boleć... Wiktora mi pokazali dopiero na moją wyraźną prośbę, położyli go obok i tylko powąchałam jego główkę i pachniała truskawkami, spał słodko i szybko oddychał, był taki cieplutki i kochany... zabrali go zaraz potem, no bo ja nie mogłam się ruszyć i tylko słyszałam jak te wszystkie noworodki się darły i zastanwiałam się czy przypadkiem wśród tych głosików nie usłyszę Wiktorka...
Na drugi dzień pionizacja, walka z ciałem i bólem, ledwo się trzymałam na nogach, mąż pomagał mi się umyć... tak bardzo chciałam Wiktorem się zająć ale wiedziałam że to niemożliwe...
Na 3 dzień przynieśli go i bylam najszczęśliwsza mama pod słońcem... ból był nie do zniesienia, nie daj boże kichnąć albo kaszlnąć to szło umrzeć... no i jakoś dochodzę do siebie
Personel szpitala był kompetentny i uprzejmy, jak w nocy zwymiotowałam po jakimś leku przeciwbólowym to położna głaskała mnie po głowie tak mi współczuła... Jestem ogólnie zadowolona z tego szpitala
Szybko telefon do teściów na górę żeby ktoś wyprowadził samochód z garażu, przybiegła teściowa zdenerwowana, uściskała mnie. W między czasie dzwonimy do mojej ginki, że mi wody odeszły, okazuje się że jest jeszcze w szpitalu na dyżurze, więc mam jechać uff...
wsiedliśmy do samochodu (z grubym podkładem poporodowym) - 10 minut i jesteśmy na miejscu... izba przyjęć - da się przeżyć obojętność personelu przyjmującego... zblazowana mina pani położnej mnie nie zraziła, odpowiadałam na pytania konkretnie i starałam się uważnie słuchać co do mnie mówią...
Zeszła moja ginka "Noooo, Kasieńka, co ty sobie jaja robisz? ja właśnie kończę dyżur " - zbadała mnie, 0 rozwarcia, skurcze są co 10 minut, bolesne i zapierające dech w piersiach... pierwsze mierzenie miednicy... ginka kręci głową wychodzi jej 15 cm w miejscu gdzie powinno być 19 cm aby urodzić naturalnie... Spoko, jeszcze raz zmierzymy na porodówce, ja cały czas powtarzam "chcę rodzić z mężem - naturalnie". No to bach, delikatne golenie w miejscu nacięcia, lewatywa (nawet przyjemna), wchodzę na wagę, kolejna seria pytań i już jadę w koszulinie na wózku na porodówkę, męża ubrali w piękne wdzianko zielone, personel na porodówce usmiechnięty, mówili ciepło i po imieniu. Bach na łóżko porodowe, wody chlustają, a ja ich za to przepraszam, włączają ktg, zapis trwał pół godzinki, ale skurcze tak bolesne że nie dawałam rady przyciskać pstryczka gdy się mały ruszał, najpierw co 5 minut, potem co 3 minuty ( tu już gryzłam prześcieradło z bólu). Przychodzą znowu do mierzenia rozwarcia, 0 postępu, nic a nic się nie dzieje z szyjką, mały nie może zejść do kanału, główka balotuje nad wejściem... mierzą po raz kolejny wchód... nic się nie da zrobić za mało... "Kaśka, będzie dobrze, nie urodzisz go normalnie, zrobimy cięcie ale poczekaj chwilę bo właśnie sprzątają salę operacyjną..."
No i o godz 15:00 wjechałam na salę operacyjną, nogi mi się trzęsły ze strachu, z bólu... Moja ginka ubrała niebieski fartuch, coś jeszcze do mnie zagadywała, ale nie pamiętam tych wszystkich żartów, anestezjolog podswał mi jakieś papiery do podpisu, wkłuli wenflon, ogolili brzuszek w miejscu nacięcia, pytali się o imię dla dziecka itd...
Podali w kręgosłup znieczulenie do cc, zdrętwiała mi lewa noga a prawa zrobiła się przyjemnie ciepła, chwilę poczekali a ja czuję że mnie ktoś szczypie po brzuchu... i mówię "aj". Ginka przerywa i mówi "czujesz coś Kasiu?" ja mówię że tak że czuję konkretnie że mnie szczypią. No i okazało się że coś jest nie tak... nie wiem czemu ale nagle anestezjolog mówi: "nie możemy dłużej czekać podajemy ogólne"... no i maska na twarz i za chwilę się budzę juz na łóżku w sali... Kuba obok i mówi: "Kasiu, już po" - ledwo do mnie dociera co sie wokół dzieje, podnoszę głowę a tu brzucha nie ma i zimno mi strasznie... nie czuje nóg... Mama do mnie podchodzi ze łzami w oczach i mówi "ale byka urodziłaś", przytuliła mnie i kilka razy powtarzała że 4250 g a do mnie wciąż nie docierało... potem co chwilę sie pytałam każdej kolejnej osoby, siostry, męża, taty "to ile Wiktor waży?"... hihi, nieźle się wszyscy smiali że taka nieprzytomna byłam...
Następne godziny to była walka z bólem, okropnie się czułam, byłam "porżnięta" i czułam to każdym swim neuronem... myslałam tylko oby już przestało tak okropnie boleć... Wiktora mi pokazali dopiero na moją wyraźną prośbę, położyli go obok i tylko powąchałam jego główkę i pachniała truskawkami, spał słodko i szybko oddychał, był taki cieplutki i kochany... zabrali go zaraz potem, no bo ja nie mogłam się ruszyć i tylko słyszałam jak te wszystkie noworodki się darły i zastanwiałam się czy przypadkiem wśród tych głosików nie usłyszę Wiktorka...
Na drugi dzień pionizacja, walka z ciałem i bólem, ledwo się trzymałam na nogach, mąż pomagał mi się umyć... tak bardzo chciałam Wiktorem się zająć ale wiedziałam że to niemożliwe...
Na 3 dzień przynieśli go i bylam najszczęśliwsza mama pod słońcem... ból był nie do zniesienia, nie daj boże kichnąć albo kaszlnąć to szło umrzeć... no i jakoś dochodzę do siebie
Personel szpitala był kompetentny i uprzejmy, jak w nocy zwymiotowałam po jakimś leku przeciwbólowym to położna głaskała mnie po głowie tak mi współczuła... Jestem ogólnie zadowolona z tego szpitala
Podziel się: