no to chyba czas na moja opowiasc... MIka oj nie jestes sama.... w sobote 13 stycznia poszlam do fryzjera aby polepszyc sobie samopoczucie, fryzjerki smialy sie ze zaraz im urodze w salonie, ja zapewnialam je jeszcze mamy czas, a tu o 3 w nocy pierwsze skorcze, bol krzyza niesamowity, jakby mnie ktos polamal, zaczelam liczyc czestotliwosc skorczy, o 5 rano gdy skorcze bylo co 2 minuty obudzilam Pawla i razem liczylismy, o 5.30 szybko wstalam, ubralam sie, obudzilam rodzinke krzyczac z bolu, no i pojechalismy... o 6.15 bylam w szpitalu, na wejsciu sie zalamalam bo w zwiazku z tym ze znalam tam caly personel i to bardzo dobrze, przywitala mnie polozna ktorej nietrawilam i wiedzialam ze jest bardzo nieprzyjemna, w zwiazku z bolami krzuyzowymi umieralam z bolu a ona pyta sie mnie co mi jest, przeciez to dopiero poczatek.. tak umiala ta jedza pocieszyc, na szczescie o 7 rano skonczyla dyzur i do konca porodu prowadzila mnie polozna ktora bardzo polubilam w czasie gdy lezalam w szpitalu na te leukocyty....
.... kazali mi chodzic po korytarzu... chodzilam chyba ze 3 godziny, skorcze chyba co minute byly, wzieli mnie do zbadania, rozwarcie 4 cm!!!!! myslalam ze umre....MAZ BYL CALY CZAS ZE MNA... wsadzili mnie do wanny, nic nie pomoglo....
....podpieli mi kroplowke naskorczowa, no i od tej pory to byl jeden wielki bol..., krzyze, cale plecy, brzuch myslalam ze mi eksplodują, nic tylko krzyczalam i krzyczalam, Pawel byl przerazony ale dzielnie to znosil....
..... polozyli mnie na lozku i przy najwiekszym skorczu (ja juz nie rozroznialam kiedy on byl) przebili mi pechesz plodowy.... jezuuuuu nie sadzilam ze to jest taki bol, wody sie wylaly (samo wylanie wod tez cholernie boli) i wszyscy zdebieli pzrerazeni....
..... wody zielone i geste.... a ja nadal krzyczace z bolu, nagle uslyszalam ze mam nei krzyczec tylko oddychac bo niedotleniam siebie i dziecka i teteno malego spada.... poczatkowo to do mnie nie docieralo ale jak uslyszalam ze jego teteno wynosi zaledwie 70, poczulam jakby mi ktos kijem w leb przywalil....
zaczelam przez lzy oddychac, przylecieli lekarze...
jeden mi pobieral krew, polozna zakladala cewnik, anastezjolog podsuwal papierki do podpisania, kazali mi z tym wszystkim wstac i usiasc na wozku, tym wozkiem przewiezli mnie na sale operacyjna....
w czasie skorczy ktore juz byly niepzrerwane musialam usiasc grzecznie na lozku operacyjnym i oddychac oddychac i jeszcze raz oddychac... poczulam uklucie ktore przy tym calym bilu bylo niczym... poszedl prad po nogach i znieczulenie zaczelo dzialac.... polozyli mnie na lozku i zaczelo sie sprawdzanie czucia, potem rozciecie i porod....
.... ciagle slyszalam ze mam oddychac dla dobra dziecka....
.....wiedzialam ze mi juz dzidize wyjeli (godz. 11.20) ale nie slyszalam nic.... anastezjolog (cudowny czlowiek) probowal mnie uspokoic, i rozbawic, mowila ze zaraz go wyjma, a ja slyszlama szepty obok.... nagle PLACZ, myslalam ze umre z radosci, przystawili mi malego na 5 sekund do policzka, zdarzylam tylko poczuc jego zapach..... i zabrali go szybkodo inkubatora...
z tego wszystkiego nagle zaczelam sie dusic, szybko podlaczyli mi tlen i juz zaczelam sie uspokajac....
..... pozszywali mnie, umyli i wywiezli z sali...
na korytarzu piersza osoba jaka zobaczylam byl moj maz.....
dzidzie dostalam do karmienia dopiero wieczorem....
dopiero potem dowiedzialam sie ze lekarze mieli tylko kilka minut aby uratowac Michalka, kocham ich za to ze tak szybko podjeli niezbedne dzialania i ze URATOWALI MU ZYCIE....
(no i sie poplakalam)
ufff w koncu udalo mi sie wam cioteczki opisac wydarzenia z 14 stycznia :-) ciezko bylo ale dobrze sie skonczylo....
o tak jak napisala Mika , w zyciu bym nie pomyslala ze beda takie klopoty, calkiem inaczej to sobie wyobrazalam...:-)
ps. a gdy karmilam to plakalam z bolu i klnelam na caly szpital...dziwie sie ze mi dziecko nie ogluchlo:-)
SLOWA UZNANIA DLA TYCH KTORZY PRZEBRNELI PRZEZ TEN OPIS :-)