Obiecałam. Proszę bardzo.
Poród…..
Rozpoczęło się po północy z niedzieli na poniedziałek 8 stycznia 2007r., po małym co nieco z mężem (znany wszystkim podobno skuteczny – dla mnie tak – przyspieszacz porodu. Skurcze były coraz częstsze, około godziny 1:00 stwierdziłam, że są regularne i coraz mocniejsze. Postanowiłam jednak jeszcze trochę poczekać i poleżeć. Oczywiście zasnąć się nie dało, brzuszek dawał o sobie znać. Przed 3:00 obudziłam męża i zaczęliśmy się zbierać. Dopakowałam torbę, wzięłam prysznic, Andrzej zrobił sobie kanapki (cała ja – pamiętałam o wszystkim) i spokojnie wsiedliśmy do samochodu o 3:30. Podróż trwała pół godziny i do łatwych nie należała. Nie wiedziałam jak mam usiąść, auto podskakiwało na dziurach, na szczęście droga była pusta i nie denerwowałam się na kierowców i korki. Nawet humor mi jeszcze dopisywał, choć wiedziałam, że za chwilę się skończy. Po drodze spotkaliśmy policję – oj szkoda, że mnie nie zatrzymali, wreszcie mogłabym swobodnie ich op…
O 4:00 byliśmy w szpitalu w Pszczynie, zdecydowałam się na ten szpital ze względu na to, że pracował tam mój lekarz. Porodówka spała, obudziliśmy miłe panie położne, poprzyjmowali mnie, pobadali i stwierdzili, że dłuuuuuuga droga przed nami. Ulokowali nas w pokoju przygotowań, był tam fotel, stół, łóżko, różne pomoce służące rodzącej do pomocy typu piłka, materac, drabinki. Można było sobie zrobić herbatę.
Podłączono mnie do aparatu KTG. Andrzej drzemał. Oczywiście skurcze okazały się regularne, dość mocne, ale kompletnie nie dawały rezultatu w postaci rozwierania się szyjki. Dostałam zastrzyk w pupę, który miał powodować zmiękczenie szyjki macicy.
I tak sobie mijały godziny, ja się męczyłam, skakałam na piłce, spacerowałam, a poród wcale nie chciał postępować. Przyszła druga zmiana położnych. Bardzo miłe babki, pomagały, kazały chodzić, to chodziłam, kazały skakać na piłce, to skakałam, a rozwarcie ledwo ledwo.
Przyszli lekarze na obchód, sprawdzili mi rozwarcie - przez pupę – okropne. Oczywiście stwierdzili, że strasznie to mozolnie idzie.
Przyniesiono mi kromkę chleba, bo i tak przede mną długa droga, więc mogę coś przekąsić. Wypiłam herbatę, poszłam pod prysznic.
Znowu mnie podłączono do KTG, diagnoza podobna.
Znowu kazano mi łazić, skakać na piłce, mnie już rwało dość potężnie, a tutaj marniutko wszystko szło.
Nie pamiętam która mogła być – może 14 albo 15 popołudniu, kiedy wzięli mnie na salę porodową, podpięli mi kroplówkę z oksytocyną (oczywiście znalezienie u mnie żyły, w którą da się wkłuć, chwilę trwało) i z pokłutą ręką kazali leżeć, bądź też skakać na piłce.
Dali mi nawet trochę zupy jarzynowej, ale wypiłam tylko parę łyków.
Kropelki płynęły do żył, ludzie wchodzili wychodzili, dłubali mi w środku, rozwarcie powolutku szło. Chociaż jednak dalej marnie. I tak co chwilę wdrapywałam się na to łóżko przy pomocy męża, to znów schodziłam na piłkę. Nie było to łatwe, gdyż igła przechodziła mi przez nadgarstek. Przyszedł mój lekarz, pobadał, poszedł. Po jakimś czasie okazało się, że z 7 cm zrobiło się 6. Myślałam że nie wytrzymam. Położna masowała mi szyjkę, co było okrutnie bolesne, podejrzewam, że polegało to na rozciąganiu jej palcami.
Około 17:00 przebiła mi pęcherz płodowy, po czym odpięła kroplówkę i kazała iść pod prysznic. Byliśmy razem z Andrzejem, on liczył mi skurcze i odstęp pomiędzy nimi, ja ledwo oddychałam, tak rwało. Siadałam na krzesełko, wstawałam, kucałam, żeby tylko sobie ulżyć. Tak przesiedziałam pod prysznicem całą godzinę. Trzęsłam się z zimna jak galareta, ale jednak jakieś ukojenie on mi przynosił. Położna przyszła po mnie i kazała wracać na łóżko. Było już ciemno, ja dalej się męczyłam. Przyszła jakaś laska osiemnastoletnia z 8 cm rozwarcia, darła się jak oszalała pół godziny i urodziła. A ja dalej na tej piłce, to na łóżku. Wzywałam wszystkich świętych, żeby to już się skończyło, no i żeby tamta się zamknęła. Nie trwało to długo, byłam na nią wściekła, że tak jej łatwo poszło.
Zmieniły się położne, przyszła nowa babka, też spoko
Potem potoczyło się już szybko. Położyłam się na łóżku, wytrzymać się nie dało. Było 9 cm. Chciało mi się tak okrutnie przeć, a nie mogłam. Zwijałam się z bólu, mąż płakał, widziałam jak łzy płynęły mu po policzkach…
Wreszcie o 20:00 mogłam zacząć przeć. Czas przestał dla mnie istnieć. Gdyby nie wpisy, to nie wiedziałabym czy trwało to 2 dni, czy też 15 minut. Zebrało się mnóstwo osób, dalej miałam tą kroplówkę, kazali mi kucać, to kucałam i parłam, przy zachętach męża, kazali się położyć, leżałam. Zmieniali mi pozycje, a ja tylko cisłam i cisłam. Łóżko się zmieniało, jak jakaś układanka, to coś wyjeżdżało, to się zapadało. Nacięli mi krocze przy skórczu, chociaż nie było tak, żebym nic nie czuła. Ale przy tym ogólnym bólu to był pryszcz. Wiedziałam że coś jest nie tak, bo się wszyscy denerwowali. Byłam tak wymęczona, że parłam buzią. Chciałam tak jak mówiono w szkole rodzenia, a nie dałam rady. Andrzej trzymał mnie pod głowę i zachęcał do kolejnego wysiłku. Nie krzyczałam, nie miałam siły. Jenda z położnych stwierdziła, że widać główkę i żebym spróbowała jej dotknąć. Nie chciałam, czułam, że to odbierze mi resztkę sił. Parłam dalej, Andrzej wręcz mnie już denerwował, bo mówił co mam robić, a ja o tym doskonale wiedziałam. ;-)
W pewnym momencie parłam z otwartymi oczami, poczułam jak na moment odpływam. Zaraz jednak wróciłam do siebie i walczyłam dalej. Skurcze były chyba bez przerwy, nie miałam czasu na oddech.
Wreszcie położna skoczyła na mnie, inne trzymały mi nogi, Andrzej głowę. Pomagały mi wypchać dziecko, bo widziały że ja nie jestem na siłach tak mocno przeć. Kiedy urodziła się główka, zaklinowały się barki. Wiem o tym, ale nie kapowałam tego podczas porodu, dowiedziałam się potem, że to jakaś [FONT="]dystocja barkowa[/FONT]. Ja tylko parłam i parłam po swojemu.
Wreszcie po długich godzinach, po równo godzinnej II fazie porodu, urodziła się Emilka. Poczułam, jak ze mnie nagle wypłynęła. Skończył się ten mocny ucisk, który czułam bez przerwy. Skurcze zmalały. Była godzina 21:00
Położono mi malutką na piersiach, byłam bardzo utrudzona, ale czułam się tak szczęśliwa, jak chyba nikt na świecie w tej chwili się nie czuł. Poczułam dopływ energii, nie widziałam już nikogo wokół, przez ten moment byłyśmy tylko my dwie. Nawet nie wiem, kiedy mężuś przeciął pępowinę i co w tej chwili robił. Podobno płakał ze szczęścia.
Do końca życia będę pamiętała to spotkanie. Emilka była cieplutka, trochę wilgotna, dotyk jej był bardzo przyjemny. Leżała tak chwilę przytulona do mnie, czułam, że jest ciut opuchnięta, choć ogólnie była duża w sensie wagi. Taka malutka kluseczka zwinięta w kłębuszek. Zdziwił mnie kolor jej skóry, ponieważ była … fioletowa! Mam ten obraz przed oczyma, nie pamiętam jej pierwszego krzyku, tylko ten kolor.
Trochę danych technicznych ;-) – waga 3980g, 55 cm długości, 35cm obwodu główki i tyleż samo – 35 cm barki (pewnie dlatego wystąpił ten klin). Punktów Agar 10.
Musiałam jeszcze urodzić łożysko – z dzieckiem na brzuchu? Spytałam. –Tak, z dzieckiem.
Zaczęłam przeć, jednak nie miałam siły. Nie długo miałam ten kontakt z moim skarbusiem, zaraz ją zabrano, mąż też zniknął, zostałam sama. Rodziłam łożysko, położna trochę ponaciskała mi brzuch, łożysko wyskoczyło, zobaczyłam tylko jak je wynoszą w „nerce”, na górze zwinięta pępowina. Przyszedł lekarz, nota bene bardzo młody i przystojny, pomyślałam sobie w pierwszej chwili, że to chyba jakiś praktykant, że nie chcę, żeby mnie szył, poza tym trochę mnie krępował. Jednak od razu zmieniłam zdanie, okazało się, że pan doktor wziął się za dzieło bardzo rzeczowo i precyzyjnie. Przypięli mi nogi, co bym nimi nie wierzgała, wbił mi igłę ze znieczuleniem i zaczął szycie. Jednak ja dalej czułam ból. Dostałam drugi zastrzyk znieczulający i już było trochę lepiej. Czułam jednak cały czas, które miejsca mi zszywa. Coś tam nawet ze mną rozmawiał, próbowałam żartować, było nie najgorzej. Powiedział, że szycia będzie 3 warstwy. Mówił, kiedy i co będzie się działo z tymi szwami, że za jakiś czas mogą zacząć wyłazić, a jak nie, to sama je wyciągnę, tłumaczył jak. Doszło do mnie że nic nie wiem o moim dziecku, czy zdrowe, ile ma itd. Spytałam przechodzącej położnej o wszystko, zaraz mnie poinformowała, uspokoiłam się, wiedząc, że z Emilką wszystko dobrze. Lekarz kontynuował. W drzwiach zobaczyłam Andrzeja trzymającego zawiniątko, uśmiechał się serdecznie, przepajało go szczęście. Szycie trwało około 30 minut. Lekarz skończył, pogratulował mi i poszedł, położna umyła mnie, pomogła zmienić pozycję. Inna pomogła się przebrać w czystą koszulę, po czym przyjechało łóżko i musiałam się na nie przenieść. Oczywiście panie mi pomogły. Zaraz przewieziono nas na salę przygotowań, tą, w której wcześniej byliśmy. Położna pokazała mi jak przystawiać małą do piersi, zrobiliśmy kilka zdjęć, poprzytulaliśmy się w trójkę. Wreszcie przyszedł czas, po bardzo krótkiej chwili, jak dla mnie, trzeba było jechać na oddział. Andrzej mógł nas odprowadzić tylko do drzwi. Pożegnaliśmy się i położne zawiozły mnie na salę. Pielęgniarka wypakowała moje rzeczy z torby, wytłumaczyła gdzie i co, pogasły światła, a my zostałyśmy z malutkim głodomorkiem same. Myślałam, że to będzie spokojna noc, ale nie była. Głodne dziecko nie podda się łatwo. Kiedy nadeszło rano, poszłam pod prysznic i tak zaczęło się 6 dniowe życie szpitalne..