reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

reklama

Nasze Porody :)

nie mówie ze mój poród był najgorszy. boleć musi, to wie każdy. bardziej mi chodzi o warunki i podejscie personelu. tak się składa ze wiem jak powienien wyglądac poród, a co już jest niewłasciwe. i czekanie 30 godzin od odejscia wód płodowych zdecydowanie nie amleży do normalnych rzeczy w połoźnictwie. gdyby było normalne, to by póxniej dziecko nie musiało 4 doby dostawac antybiotyku, bo doszło do infekcji wewnątrzmacicznej.
chodzenie historii, a rzeczywistosc, to są dwie różne rzeczy.
Eluś, chyba mnie źle zrozumiałaś, to był taki dowcip trochę. Chodzi o to, że w naszym szpitalu powiatowym dzieją się takie cuda niewidy, że w porównaniu do tego to Twój poród i zachowanie personelu to był lajcik ;-)
 
reklama
To ja napisze jak było u mnie.

12.01.2007 o 10.00 zaczęły odchodzić mi wody..pomalutku sączyć się. Myślałam, ze to upławy, ale jak wstałam z kibelka leciało mi już po nogach. No to ja telefon do położnej i głowa pod kran..bo przecież trzeba jakoś wyglądac w dniu porodu...:-) (przeraziło mnie suszenie włosów , bo cały czas wypływały ze mnie wody i bałam sie , że nie zdążę, przez to do szpitala:-D).

Dotarcie do szpitala oraz przebrnięcie przez izbę przyjęc zajęło mi około 2 godzin...stąd około 12.00 byłam już na bloku porodów rodzinnych (czekałam chyba z 15 min., aż zamontują wannę w "mojej" sali do porodu-o czym poinformował mnie maż już po porodzie...).

Skurcze miałam na około 30-40 , czyli b. małe, a bolały jak cholera! (jak miałam na 90 przed porodem to prawie ich nie czułam!). Rozwarcie miałam na 3 cm. Na izbie przyjęc 2,5 cm. I te cholerne skurcze sie nie zwiększały, więc dano mi oksytocynę. Ja prawie chodziłam po ścianach-cieniasek jestem ...i wkrótce już wiedziałam, że bez zzo się nie da urodzić....
Zanim mi dali zzo myślałam, ze umrę...a wszyscy dziwili się ,ze mnie takie małe skurcze bolą (bolą bo wody odeszły).

Zzo działało tylko 2,5 godziny. Naszczęście skurcze się spotęgowały przez ten czas i zwiększyło rozwarcie do 8 cm. Jak zzo przeszło darłam się ,że chcę jeszcze jedną dawkę.
Niestety rozwarcie było już za duże.....a szkoda, bo fajnie było się znieczulić:tak:

I koniec był najgorszy. Czułam te najgorsze skurcze...okropnosć. Jako , że zzo odeszło, aby dziecko zeszło niżej, położna pozwoliła mi skakać na piłce, "kręcić biodrami na stojąco i na takim stołku do porodów...to zmniejszało trochę ból...

Jako , ze II fazę mojego porodu określono- "II fazą bez postępu"...przenieśli mnie na mniej sympatyczną salę obok, wyposażoną w specjalistyczny sprzęt (a nie wannę i piłkę). Wlazłam na fotel ginekolog. i kazali mi przeć. Parłam i parłam i nic. Głowa mi pękała , a ja padałam z sił...i nic....dziecko nie chciało wyjść. Nawet wołałam już (raczej cicho...nie mylic z wrzaskiem!): ratujcie, pomocy, ja chcę cesarkę!!!

Nagle zrobiło się gorąco, bo tętno małego spadało. Personel powiększył się ni stąd ni zowąd dwukrotnie....
Położna nacisnęła mi na brzuch, lekarz założył vacum, ja parłam i tak wyciągneliśmy małego.

Wyobraźcie sobie, ze miałam tak krótką pępowinę, iż tatuś nie mógł jej przeciąć...:-(
Urodziłam o 17.37.

Łożysko było wrośnięte w macice i trzymało małego na tej krótkiej pepowinie! Potem dostałam zastrzyk znieczulający w nogę i...wyłyżeczkowali mi macicę..kawałek po kawałku wyciągneli łożysko....na szczęście nic nie bolało, tylko czułam łyżkę w brzuchu..... brrrrr.....dlugo to trwało . potem zaszyli mnie ...założyli 4 szwy zdejmowane, reszta rozpuszczalne...

Trochę minęło zanim doszłam do siebie, bo za bardzo nie mogłam chodzić po tym wszystkim....

Jako , ze podczas parcia, miałam oczy zamknięte , za bardzo nie jarzyłam, ze założyli mi vacum...i że miałam to łyżeczkowanie. Zakładali mi tez cewnik, bo nic nie mogłam zrobić.....

Personel szpitala na Inflanckiej określam jako świetny. Zarówno podczas porodu, jaki jeśli chodzi o opiekę poporodowa i noworodkową.:-)

Jedyne co mnie wkurzyło to wejście dyrektora szpitala do sali podczas mojego porodu, aby pokazać ją jakiejś parze...wydarłam sie , ze nie zgadzam sie na żadne oglądanie i uciekli speszeni...ten dyrektor to jest rąbnięty chyba, podobno zaglądał z tą parą do każdej sali z rodzącą , aby ją pokazać. A ta para to potem uciekła na koniec korytarza-bo miała już dość "oglądania"!!!:baffled:
 
w szpitalu spędziłam 13 dni. Mały miał najpierw żółtaczkę, a potem infekcje i zapalenie płuc- dostawał 10 dni antybiotyk... Na początku tracił na wadze...z 3100, na 2700...w 2 dni.
Niby karmiłam go piersią , ale chyba mało miałam mleka. Zaczęli go dokarmiac, on to wymiotował razem z moim pokarmem...Wkońcu dali mi wagę. Ważyłam go przed i po jedzeniu ..i w zalezności od efektów decydowaliśmy co dalej.
Mały nie chciał ssac: anipaluszków, ani smoczka, ani piersi. Mi zaczęo lecieć mleko jak z kranu, a on nic. Odpychał się łapkami, prężył, ryczał, nie chciał jeść....A jak zaczął, to dostałam nawału mleka i cycki miałam jak kamienie...nie wiedzialam co zrobić, mały znów nie chciał ciągnąć...Wszystko mnie bolało...Nic nie spałam....
Spędzilam noc cała w kapuście, ściągając pokarm i masując cycki...i płacząć...
Gdyby nie pomoc pielęgniarek, lekarzy , a nawet salowych nie karmiłabym go teraz piersią....Tylko dzięki nim jakoś mi sie udało.

Płakałam, jak widziałam welfron wbity w jego główkę....i te rentgeny, najpierw płuc, potem głowy, pobieranie krwi, moczu (do woreczka naklejonego na siusiaka...)...Wiedziałam, jednak, ze muszę się trzymać jakoś dla dobra maluszka...bo przeciez on tez czuje to moje napięcie, zdenerwowanie, łzy......

Na szczęście wszystko się skończyło dobrze. Mały jest zdrowy i ładnie przybiera na wadze. Ja tez odzyskałam równowagę i spokój.
Jestem dziś 3 dzień w domu.....:-)
 
oj Kamilala ...... czytając to aż się spłakałam i dostałam gęsiej skórki :baffled: nie miałaś różowo :no: a najbardziej preraziłmnie ten welfron w główce :zawstydzona/y: :no: :sick: . Fajnie, że idzie już w dobrą stronę .... oby już nic złego się nie przyplątało :tak:
 
No to w końcu ja się zebrałam chociaż natchnienia nie mam ale opiszę mój poród.

Wszystko zaczęło się 10.01. ok północy, brzuch bolał mnie jak na @ ale z przerwami a maleńka strasznie się rzucała aż mnie wszystko bolało. Nie kładłam się spać do trzeciej bo miałam przeczucie że coś się z tego rozwinie. O trzeciej nadal było bez zmian więc poszłam się położyć. O piątej obudził mnie potworny ból podbrzusza i pleców więc już wiedziałam że to jest TO. O 8 zaczęły się skurcze. Mój mąż jak się obudził i zobaczył że leżę z kartką zegarkiem i długopisem spytał tylko co ile minut i czy regularne. Spokojnie wstałam, zjadłam lekkie śniadanie wzięłam prysznic i spakowałam się do końca, Oliver notował co ile są skurcze no i nagle zrobiło się co 3 minuty REGULARNIE!!! wtedy zapakowaliśmy się do samochodu i w drogę, kiedy dotarliśmy na porodówkę okazało się że kobiety rodzą jak szalone i nie ma miejsca w salach rodzinnych i że będę rodzić SAMA na porodówce ogólnej - no to ja w ryk, ale co miałam zrobić zaryczana podreptałam z walizą za położna przebrałam się w swoją ukochana starą koszulkę chociaż kazali w szpitalną i już w kapciochach poczłapałam do pokoju badań a mój Oli ze łzami w oczach został za drzwiami oddziału. Położna zbadała mnie i SZOK 7 cm i jak to ona powiedziała "cienkie brzegi" no to szybka decyzja że zasuwamy na rodzinną na miejsce kobietki po wywoływaniu bo u niej akcja daleko w polu. Mąż w ciężkim szoku kiedy zobaczył ze wracam z tą moją walizą a położna do niego "niech się pan przebiera żona zaraz będzie rodzić", jeszcze nie widziałam go z taką miną stał i tylko mrugał oczami. W sali położyłam się położna (już inna) zbadała mnie i potwierdziła że 7cm podłączyli KTG, przebiła pęcherz i okazało się że wody zielone ja się zdenerwowałam ale uspokoili mnie bo tętno dziecka prawidłowe. Wody leciały i leciały przy każdym skurczu było słychać jak chlustają do podsówacza. Położne były w szoku bo dawno nie widziały takiej ilości wód. Po jakiejś godzince którą wykorzystałam na chodzenie po sali, kiwanie biodrami (skurcze prawie mnie nie bolały)itp. znowu na łóżko - badanie i brak postępu porodu, główka nie schodzi, decyzja lekarki - oksytocyna. Założyli wenflon podłączyli oksytocynę i KTG no i zaczęło się robić nieprzyjemnie skurcze coraz silniejsze, bolą jak cholera podają mi dolargan i nie mam siły protestować. Wstaję i ulga wielka dużo mniej boli (ale nie dzięki dolarganowi) idę do kibelka zrobić siusiu. Wracam do sali. Miałam taką jazdę że nikomu nie pozwalałam się dotykać w czasie skurczu, Oli tylko trzymał mnie za rękę. Zawołali męża po coś tam nie pamiętam po co i zostałam sama i w czasie skurczu jakaś piguła zaczęła mi strasznie mocno masować plecy a przez to bolało mnie wszystko jeszcze bardziej wykrzyczałam jej w twarz żeby mnie nie dotykała teraz chce mi się śmiać ale wtedy miałam ochotę ją walnąć.
Kolejne badanie i znowu słyszę że główka nie schodzi rozwarcie na 9 cm i karzą mi przeć, Oliver zauważa że moja kroplówka leci prawie ciurkiem i trzy razy mówi położnym że coś jest nie tak za trzecim razem któraś coś tam pogrzebała ale zwolniło niewiele no i wtedy "odjechałam " totalnie nic już do mnie nie docierało myślałam tylko o tym żeby przeć żeby to się już skończyło nie wiem jak długo to trwało miałam wrażenie że wieczność, leżałam na boku i parłam a Oli podawał mi wodę. W końcu przyszła położna zbadała mnie i usłyszałam to o co prosiłam w myślach "rodzimy'. Ale przez jakiś czas rodziliśmy sami bo równocześnie rodziła inna kobieta ale Oli mi pomagał i podtrzymywał głowę w czasie skurczów. Położna tylko zaglądała co parę minut. Jak już było bardzo blisko wszyscy się zbiegli i zaczęliśmy na poważnie. Po paru skurczach usłyszałam jak położna powiedziała że nie może już włożyć palca i że nacinamy tylko że nie trafiła na skurcz i aż cała podskoczyłam jak mnie dziabnęła do teraz wraca mi to uczucie krojonego krocza brrr. Jak nacięli to Nadia dosłownie wyskoczyła, kolejny skurcz i już była na moim brzuchu coś wspaniałego, pamiętam tylko że powtarzałam "nasza córeczka, nasza córeczka, a mój mąż płakał" tego uczucia się nie da opisać po prostu cud narodzin no ale to już wszystkie stycznióweczki doskonale wiedzą :-). Potem trochę mnie "skrobali" bo łożysko nie wyszło całe no i pozszywali (bolało). A mój mąż tulił nasze Maleństwo. Pomimo bólu i wysiłku wspominam mój poród jako coś cudownego, niesamowite przeżycie i ból naprawdę się zapomina, dzień po porodzie powiedziałam że następne rodzę ze znieczuleniem albo cesarka a dzisiaj już mówię że urodzę normalnie.
 
o jacie, fajnie, a to wszystko przede mna!
BARDZO SIE BOJE!no ale nie mam wyjscia!pozdrawiam wszystkie mamy, ktore porod maja juz za soba!;-)
 
reklama
Do góry