To ja napisze jak było u mnie.
12.01.2007 o 10.00 zaczęły odchodzić mi wody..pomalutku sączyć się. Myślałam, ze to upławy, ale jak wstałam z kibelka leciało mi już po nogach. No to ja telefon do położnej i głowa pod kran..bo przecież trzeba jakoś wyglądac w dniu porodu...:-) (przeraziło mnie suszenie włosów , bo cały czas wypływały ze mnie wody i bałam sie , że nie zdążę, przez to do szpitala
).
Dotarcie do szpitala oraz przebrnięcie przez izbę przyjęc zajęło mi około 2 godzin...stąd około 12.00 byłam już na bloku porodów rodzinnych (czekałam chyba z 15 min., aż zamontują wannę w "mojej" sali do porodu-o czym poinformował mnie maż już po porodzie...).
Skurcze miałam na około 30-40 , czyli b. małe, a bolały jak cholera! (jak miałam na 90 przed porodem to prawie ich nie czułam!). Rozwarcie miałam na 3 cm. Na izbie przyjęc 2,5 cm. I te cholerne skurcze sie nie zwiększały, więc dano mi oksytocynę. Ja prawie chodziłam po ścianach-cieniasek jestem ...i wkrótce już wiedziałam, że bez zzo się nie da urodzić....
Zanim mi dali zzo myślałam, ze umrę...a wszyscy dziwili się ,ze mnie takie małe skurcze bolą (bolą bo wody odeszły).
Zzo działało tylko 2,5 godziny. Naszczęście skurcze się spotęgowały przez ten czas i zwiększyło rozwarcie do 8 cm. Jak zzo przeszło darłam się ,że chcę jeszcze jedną dawkę.
Niestety rozwarcie było już za duże.....a szkoda, bo fajnie było się znieczulić
I koniec był najgorszy. Czułam te najgorsze skurcze...okropnosć. Jako , że zzo odeszło, aby dziecko zeszło niżej, położna pozwoliła mi skakać na piłce, "kręcić biodrami na stojąco i na takim stołku do porodów...to zmniejszało trochę ból...
Jako , ze II fazę mojego porodu określono- "II fazą bez postępu"...przenieśli mnie na mniej sympatyczną salę obok, wyposażoną w specjalistyczny sprzęt (a nie wannę i piłkę). Wlazłam na fotel ginekolog. i kazali mi przeć. Parłam i parłam i nic. Głowa mi pękała , a ja padałam z sił...i nic....dziecko nie chciało wyjść. Nawet wołałam już (raczej cicho...nie mylic z wrzaskiem!): ratujcie, pomocy, ja chcę cesarkę!!!
Nagle zrobiło się gorąco, bo tętno małego spadało. Personel powiększył się ni stąd ni zowąd dwukrotnie....
Położna nacisnęła mi na brzuch, lekarz założył vacum, ja parłam i tak wyciągneliśmy małego.
Wyobraźcie sobie, ze miałam tak krótką pępowinę, iż tatuś nie mógł jej przeciąć...:-(
Urodziłam o 17.37.
Łożysko było wrośnięte w macice i trzymało małego na tej krótkiej pepowinie! Potem dostałam zastrzyk znieczulający w nogę i...wyłyżeczkowali mi macicę..kawałek po kawałku wyciągneli łożysko....na szczęście nic nie bolało, tylko czułam łyżkę w brzuchu..... brrrrr.....dlugo to trwało . potem zaszyli mnie ...założyli 4 szwy zdejmowane, reszta rozpuszczalne...
Trochę minęło zanim doszłam do siebie, bo za bardzo nie mogłam chodzić po tym wszystkim....
Jako , ze podczas parcia, miałam oczy zamknięte , za bardzo nie jarzyłam, ze założyli mi vacum...i że miałam to łyżeczkowanie. Zakładali mi tez cewnik, bo nic nie mogłam zrobić.....
Personel szpitala na Inflanckiej określam jako świetny. Zarówno podczas porodu, jaki jeśli chodzi o opiekę poporodowa i noworodkową.:-)
Jedyne co mnie wkurzyło to wejście dyrektora szpitala do sali podczas mojego porodu, aby pokazać ją jakiejś parze...wydarłam sie , ze nie zgadzam sie na żadne oglądanie i uciekli speszeni...ten dyrektor to jest rąbnięty chyba, podobno zaglądał z tą parą do każdej sali z rodzącą , aby ją pokazać. A ta para to potem uciekła na koniec korytarza-bo miała już dość "oglądania"!!!