Elżbietka
mother of two sons&angel
no dobra, opisze w końcu ten mój poród, bo nieługo to już nie będe pamiętała jak to było
zaczelo się od tego, że w pietek 12.01 kilka minut przed 19 odeszły mi wody. po prostu kucnęłam sobie w łazience i nagle pode mną zrobiła się mała kałuża. w zasadzie to te wody chyba sączyły mi sie od rana, bo ciągle miałam wilgotno w majtach.no, wody odeszły, ale skurczy praktycznie nie było. tzn były, ale nie bolesne i wystepowały tak co 10 min. do szpitala mi się nie spieszyło, wiec spokojnie sobie czekaliśmy. ja się wykąpałam, spakowałam do końca torbę, zjedliśmy kolacje, porobiliśmy zdjęcia brzuszka na pamiątke .
w końcu postanowiłam zadzwonić do szpitala. no i w "moim" szpitalu mówią mi że absolutnie nie ma miejsc. nie do konca im uwierzyłam, bo z miejscami na telefon to różnie bywa. ale dla wszystkiego podzwonilam po innych szpitalach i okazalo się ze rzeczywiście z miejscami na porodówkach i położnictwie jest dosc krucho.
w końu po 22 zdecydowalismy sie na wycieczke do szpitala. po drodze tankowanie, bo w samochodzi już "księgowy" się świecił.
w "moim" szpitalu na żęlaznej, na izbie przyjęć spedzilismy 2 godziny. godzine zanim mnie zbadano i godzine zanim zdecydowano co ze mną zrobić. zrobili zapis ktg (skurcze słąbe i nieregularne), pani dr zbadała-rozwarcia 0, jeszcze jest 1,5cm szyjki (żyrafa jedna!!).koło 00:30 przychodzi do nas pani dr, wręcza mi karte informacyjną izby przyjec i mówi ze łaskawie załatwiła nam miejsce na porodówce w szpitalu na Madalińskiego (ostatni szpital, gdzie chciałam trafić) i że w żadnym innym nie ma miejc.
no więc co robić? pojechaliśmy do tego szpitala. na dzień dobry uderzył mnie wygląd izby przyjęć: jak z lat 60-tych dosłownie. tylko dośc nowa konsola dyżurnej położnej. pani była nawet sympatyczna, szybko ząłatwiliśmy papiery, męża wysłała po zakupienie ubrania do porodu, a ja poszłam się przebrac i na badanie lekarze dyżurnego. stan szyjki niestety się nie zmienił, ale
jedziemy na porodówke (procedura w tym szpitalu wygląda tak, ze każda pacjentka udająca sie na sale porodową, jest transporotowana tam wózkiem inwalidzkim).na porodówce przyjęła nas bardzo miła położna, która jak się dowiedziała ze ja tez jestem położna, powiedziała ze nic nie płacimy za sale porodów rodzinnych :-). przyszła lekarz dyżurna porodówki. gruba, niesympatyczna kobieta, w wygniecionym ubraniu i zaspana. przejrzała moje dokumenty i wyniki, zapytała czego przyjechałam do szpitala skoro nie mam skurczy, kazał mężowi isc do domu i wrócić rano (to była 2 w nocy), powiedziała ze nie da nic na wzmocnienie skurczy, bo ona w nocy chce mieć spokój. W karcie obserwacji porodu wpisała "przerwa nocna" i poszła spać. Moje skurcze się troszke nasiliły, ale i tak ktg praktycznie ich nie rejestrowało. o 7 rano podłaczono mi oxy. badanie wewnetrzne bez zmian, czyli rozwarcia zero, szyki nadal 1 cm.calutki dzien spędziłam z kroplówka, zwiękaszli mi tylko dawkę. gdzies koło 11 skurcze zaczely być naprawde mocne (do 127%) a postepu porodu nic. najgorsze były badania ginekologioczne połączone z masażem szyjki, wykonywane przez bardzo przemądrzałą położna (jak mąz, nawet nie to żę zwrócił jej uwagę na ilosc podawanej mi oxy, co chciał się upewnić co do słuszności jej działań, to chciała oddac prowadzenie porodu w jego ręce, skoro on śmie wątpić w jej umiejętności). w sali mielismy prysznic z hydromasażem,ale co z tego jak pozwolono mi pod niego wejsc tylko raz i to na 15 min. od 14 zaczelam błagac o znieczulenie.
ale nie mogą dac mi znieczulenia dopóki nie ma min 3 cm rozwarcia. no to skakałam na piłce, chodziłam z ta kroplówą, robiłam przysiady. i kurka dalej nic - kolejne badanie, kolejny masaz szyjki i kolejna wiadomosc o braku postepu porodu. biedny mąz nie wiedział co ze mną zrobić. wspierał mnie jak umiał, ale jak ja miałam skurcz, to nic do mnie nie docierało. w końcu skurcze mialam co 2-1,5 minuty. i wtedy przyszła jakas inna położna. zbadała mnie, bez masażu szyjki tym razem, popatrzyła na mnie uwaznie i powiedziała ze jest 3 cm rozwarcia. (później sie dowiedziałąm ze dostałam od lekarza ochrzan za oszustwo, bo rozwarcia nie było wcale) no to ja w 7 niebie mówię "znieczulenie". powiedziała jeszcze że główka jest wysoko. i coś jej nie tak
ciemiączka się badaja, ale ze znowu przyszedł skurcz, to się nie dopytywałam.
koło 16:30 przyszedł mój wybawca anestezjolog (chyba najsympatyczniejszy człowiek w tym szpitalu), założył mi znieczulenie (najpierw musiałam tylko podpisac zgode na znieczulenie i zobowiązać sie do zapłacenie za nie 700zł). no to znieczulenie założone, lekarswo podane, mineło 15 min, a mnie nadal boli i to wcale nie mniej. dostałam drugą dawke, troszke ulżyło. po 2 godzinach badanie - stan rozwarcia bez zmian, wysokosc główki również. znowu zaczynam czyć ból, a anestezjolog niedostepny, bo trwa jakis zabieg. w końu przyszedł, dał mi taką dawke, ze wogóle nie czułam ani bólu, anie skurczy - było jak w niebie :-). szkoda tylko ze to znieczulenie nie znieczula badania wewnętrznego - przynajmniej w moim przypadku przyszła jakas inna położna i zaczela mnie "pocieszac" - w sumie była miła, ale zaczela wygadywac takie rzeczy, ze szok. ze głowka pewnie dlatego się nie obniża, bo dziecko jest owinięte pępowiną i to go nie puszcza i tak dalej. dobrze w sumie ze byłąm wykończona, to sie za bardzo nie przejęłam jej gadaniem.
i tak sobie przelezalam na porodówce do 22 z groszami, jeszcze wieczorkiem zafundowano mi kilka masazy szyjki, przy czym porawie gryzłam sufit z bólu (sama sobie sie dziwie, ze przez cały czas pobytu na porodówce ani razu nie wrzasnęłam, tylko stękałam). w końu położna po badaniu woła lekarza. lekarz bada i nic nie mówi. tylko zapytał czy podpisze zgode na cięcie cesarskie. szczerze mówiąc, pomimo tego bólu i braku postepu porodu, ja cały czas wierzyłam że urodzę sama. tak wiec się rozpłakałam, mąz też łzy w oczach. podpisałam zgodę i od tego momentu wszystko poszło błyskawicznie. ogolili mi brzuch, założyli cewnik, zaprowadzili na sale operacyjną (tym razem na piechotę). mąz miał zaraz dojsc do mnie. siadałm na stole operacyjnym, przemiły pan anstezjolog przełozył mi znieczulenie ( z zewnątrzoponowego na podpajęczynówkowe) i przestałam czuć nogi. przyszedł mój mąż (uparciuch jeden zamaist siedzieć i głąskac mnie po głowie, on stał i przyglądął się jak mi kroją brzucha - zanim pielęgniarka zauważyła ze on patrzy, to już dziecko było urodzone i poszedł do dzidziusia ).
ja sobie leze na stole i normalnie czekam aż poczuje jak mi wbijają noża w brzuch. no ale nie poczułam. zamiast tego usłyszałam wściekły wrzask naszego Synka :-). tak oto nasz Skarb pojawił się na świecie 13 stycznia 2007 roku, o godzinie 22:58. zobaczyłąm kątem oka jak niosą taką rózową, wrzeszczącą kulkę do kacika noworodkowego i się rozpłakałam.mąz poszedł do Filipka i relacjonował mi jak wygląda itd. a ja leżał i nie mogłam powstrzymac łez, że nasze dzieciątko jest już z nami, ze już po wszystkim... położono mi go na chwilę na piersi, a raczej na szyi :-). taki ciepltki, usmarowany mazią, ukochany człowieczek.chyba nigdy nie zapomne tego uczucia dotyku jego cieputeńkiego, delikatnego ciałka. później zobaczyłam go dopiero na drugi dzień, około 14, bo leżał wymęczony porodem w inkubatorku.
to tyle jesli chodzi o poród.
po cieciu przewieziono mnie na położnictwo na sale pooperacyjną, gdzie spedziłąm 1,5 doby. 4-osobowa sala, daleko od łązienki, za to blisko dyżurki i wejsci na oddział, wiec zawsze było głośno. jeszcze bedąc na sali porodowej zarezerwowalismy odpłatną, dwuosobowa sale z łazienką. udało mi sie na nią dostac dopiero w poniedziałek po południu. niby podwyższony standart (150zł za dzień za jedno łózko), ale tak naprawde to oprócz łózka, to nic "wysokiego" tam nie było. rozpadający się prysznic, stare łózka, które trzeba było samemu sobie słać. przez cały pobyt ani razu nie zmieniono poscieli. naczynia po posiłku (najczesciej niezjadliwym), nawet po śniadaniu, zabierano czesto dopiero na nastepny dzień. salowe opróźniały kosze o 2 w nocy np. przez 6 dni pobytu nikt ani razu nie spojrzał mi na szew po cięciu (nie licząc momentu zdejmowania opatrunku, a później szwu, przez połozną), nikt nie sprawdził krwawienia ani obkurczania macicy.
jedynie na opiekę pediatryczno-noworodkową nie mogę narzekać. małemu zrobiono wszystkie możliwe badania: usg brzuszka, nerek, głowki, echo serca, badania krwi. mały dostawal antybiotyk przez 4 doby, to zawsze miłe panie przychodziły po niego i wracał do mnie nawet nie obudzony.
bez płaczu tez się nie obeszło. przez 2 doby nie miałam pokarmu, wiec mały był głodny i nie chciano go dokarmić, bo to "szpital przyjazny dziecku" i oni wyznają tylko karmienie piersią. wiec Filip płakał z głodu, a ja z bezsilności. w końcu pokarm się pojawił, to ja płakałam ze nie mozemy isc do domu, bo mały ma silną żółtaczke.
rozpisałam się. jesli ktoś przeczytał do końca, to gratuluję wytrwałości
zaczelo się od tego, że w pietek 12.01 kilka minut przed 19 odeszły mi wody. po prostu kucnęłam sobie w łazience i nagle pode mną zrobiła się mała kałuża. w zasadzie to te wody chyba sączyły mi sie od rana, bo ciągle miałam wilgotno w majtach.no, wody odeszły, ale skurczy praktycznie nie było. tzn były, ale nie bolesne i wystepowały tak co 10 min. do szpitala mi się nie spieszyło, wiec spokojnie sobie czekaliśmy. ja się wykąpałam, spakowałam do końca torbę, zjedliśmy kolacje, porobiliśmy zdjęcia brzuszka na pamiątke .
w końcu postanowiłam zadzwonić do szpitala. no i w "moim" szpitalu mówią mi że absolutnie nie ma miejsc. nie do konca im uwierzyłam, bo z miejscami na telefon to różnie bywa. ale dla wszystkiego podzwonilam po innych szpitalach i okazalo się ze rzeczywiście z miejscami na porodówkach i położnictwie jest dosc krucho.
w końu po 22 zdecydowalismy sie na wycieczke do szpitala. po drodze tankowanie, bo w samochodzi już "księgowy" się świecił.
w "moim" szpitalu na żęlaznej, na izbie przyjęć spedzilismy 2 godziny. godzine zanim mnie zbadano i godzine zanim zdecydowano co ze mną zrobić. zrobili zapis ktg (skurcze słąbe i nieregularne), pani dr zbadała-rozwarcia 0, jeszcze jest 1,5cm szyjki (żyrafa jedna!!).koło 00:30 przychodzi do nas pani dr, wręcza mi karte informacyjną izby przyjec i mówi ze łaskawie załatwiła nam miejsce na porodówce w szpitalu na Madalińskiego (ostatni szpital, gdzie chciałam trafić) i że w żadnym innym nie ma miejc.
no więc co robić? pojechaliśmy do tego szpitala. na dzień dobry uderzył mnie wygląd izby przyjęć: jak z lat 60-tych dosłownie. tylko dośc nowa konsola dyżurnej położnej. pani była nawet sympatyczna, szybko ząłatwiliśmy papiery, męża wysłała po zakupienie ubrania do porodu, a ja poszłam się przebrac i na badanie lekarze dyżurnego. stan szyjki niestety się nie zmienił, ale
jedziemy na porodówke (procedura w tym szpitalu wygląda tak, ze każda pacjentka udająca sie na sale porodową, jest transporotowana tam wózkiem inwalidzkim).na porodówce przyjęła nas bardzo miła położna, która jak się dowiedziała ze ja tez jestem położna, powiedziała ze nic nie płacimy za sale porodów rodzinnych :-). przyszła lekarz dyżurna porodówki. gruba, niesympatyczna kobieta, w wygniecionym ubraniu i zaspana. przejrzała moje dokumenty i wyniki, zapytała czego przyjechałam do szpitala skoro nie mam skurczy, kazał mężowi isc do domu i wrócić rano (to była 2 w nocy), powiedziała ze nie da nic na wzmocnienie skurczy, bo ona w nocy chce mieć spokój. W karcie obserwacji porodu wpisała "przerwa nocna" i poszła spać. Moje skurcze się troszke nasiliły, ale i tak ktg praktycznie ich nie rejestrowało. o 7 rano podłaczono mi oxy. badanie wewnetrzne bez zmian, czyli rozwarcia zero, szyki nadal 1 cm.calutki dzien spędziłam z kroplówka, zwiękaszli mi tylko dawkę. gdzies koło 11 skurcze zaczely być naprawde mocne (do 127%) a postepu porodu nic. najgorsze były badania ginekologioczne połączone z masażem szyjki, wykonywane przez bardzo przemądrzałą położna (jak mąz, nawet nie to żę zwrócił jej uwagę na ilosc podawanej mi oxy, co chciał się upewnić co do słuszności jej działań, to chciała oddac prowadzenie porodu w jego ręce, skoro on śmie wątpić w jej umiejętności). w sali mielismy prysznic z hydromasażem,ale co z tego jak pozwolono mi pod niego wejsc tylko raz i to na 15 min. od 14 zaczelam błagac o znieczulenie.
ale nie mogą dac mi znieczulenia dopóki nie ma min 3 cm rozwarcia. no to skakałam na piłce, chodziłam z ta kroplówą, robiłam przysiady. i kurka dalej nic - kolejne badanie, kolejny masaz szyjki i kolejna wiadomosc o braku postepu porodu. biedny mąz nie wiedział co ze mną zrobić. wspierał mnie jak umiał, ale jak ja miałam skurcz, to nic do mnie nie docierało. w końcu skurcze mialam co 2-1,5 minuty. i wtedy przyszła jakas inna położna. zbadała mnie, bez masażu szyjki tym razem, popatrzyła na mnie uwaznie i powiedziała ze jest 3 cm rozwarcia. (później sie dowiedziałąm ze dostałam od lekarza ochrzan za oszustwo, bo rozwarcia nie było wcale) no to ja w 7 niebie mówię "znieczulenie". powiedziała jeszcze że główka jest wysoko. i coś jej nie tak
ciemiączka się badaja, ale ze znowu przyszedł skurcz, to się nie dopytywałam.
koło 16:30 przyszedł mój wybawca anestezjolog (chyba najsympatyczniejszy człowiek w tym szpitalu), założył mi znieczulenie (najpierw musiałam tylko podpisac zgode na znieczulenie i zobowiązać sie do zapłacenie za nie 700zł). no to znieczulenie założone, lekarswo podane, mineło 15 min, a mnie nadal boli i to wcale nie mniej. dostałam drugą dawke, troszke ulżyło. po 2 godzinach badanie - stan rozwarcia bez zmian, wysokosc główki również. znowu zaczynam czyć ból, a anestezjolog niedostepny, bo trwa jakis zabieg. w końu przyszedł, dał mi taką dawke, ze wogóle nie czułam ani bólu, anie skurczy - było jak w niebie :-). szkoda tylko ze to znieczulenie nie znieczula badania wewnętrznego - przynajmniej w moim przypadku przyszła jakas inna położna i zaczela mnie "pocieszac" - w sumie była miła, ale zaczela wygadywac takie rzeczy, ze szok. ze głowka pewnie dlatego się nie obniża, bo dziecko jest owinięte pępowiną i to go nie puszcza i tak dalej. dobrze w sumie ze byłąm wykończona, to sie za bardzo nie przejęłam jej gadaniem.
i tak sobie przelezalam na porodówce do 22 z groszami, jeszcze wieczorkiem zafundowano mi kilka masazy szyjki, przy czym porawie gryzłam sufit z bólu (sama sobie sie dziwie, ze przez cały czas pobytu na porodówce ani razu nie wrzasnęłam, tylko stękałam). w końu położna po badaniu woła lekarza. lekarz bada i nic nie mówi. tylko zapytał czy podpisze zgode na cięcie cesarskie. szczerze mówiąc, pomimo tego bólu i braku postepu porodu, ja cały czas wierzyłam że urodzę sama. tak wiec się rozpłakałam, mąz też łzy w oczach. podpisałam zgodę i od tego momentu wszystko poszło błyskawicznie. ogolili mi brzuch, założyli cewnik, zaprowadzili na sale operacyjną (tym razem na piechotę). mąz miał zaraz dojsc do mnie. siadałm na stole operacyjnym, przemiły pan anstezjolog przełozył mi znieczulenie ( z zewnątrzoponowego na podpajęczynówkowe) i przestałam czuć nogi. przyszedł mój mąż (uparciuch jeden zamaist siedzieć i głąskac mnie po głowie, on stał i przyglądął się jak mi kroją brzucha - zanim pielęgniarka zauważyła ze on patrzy, to już dziecko było urodzone i poszedł do dzidziusia ).
ja sobie leze na stole i normalnie czekam aż poczuje jak mi wbijają noża w brzuch. no ale nie poczułam. zamiast tego usłyszałam wściekły wrzask naszego Synka :-). tak oto nasz Skarb pojawił się na świecie 13 stycznia 2007 roku, o godzinie 22:58. zobaczyłąm kątem oka jak niosą taką rózową, wrzeszczącą kulkę do kacika noworodkowego i się rozpłakałam.mąz poszedł do Filipka i relacjonował mi jak wygląda itd. a ja leżał i nie mogłam powstrzymac łez, że nasze dzieciątko jest już z nami, ze już po wszystkim... położono mi go na chwilę na piersi, a raczej na szyi :-). taki ciepltki, usmarowany mazią, ukochany człowieczek.chyba nigdy nie zapomne tego uczucia dotyku jego cieputeńkiego, delikatnego ciałka. później zobaczyłam go dopiero na drugi dzień, około 14, bo leżał wymęczony porodem w inkubatorku.
to tyle jesli chodzi o poród.
po cieciu przewieziono mnie na położnictwo na sale pooperacyjną, gdzie spedziłąm 1,5 doby. 4-osobowa sala, daleko od łązienki, za to blisko dyżurki i wejsci na oddział, wiec zawsze było głośno. jeszcze bedąc na sali porodowej zarezerwowalismy odpłatną, dwuosobowa sale z łazienką. udało mi sie na nią dostac dopiero w poniedziałek po południu. niby podwyższony standart (150zł za dzień za jedno łózko), ale tak naprawde to oprócz łózka, to nic "wysokiego" tam nie było. rozpadający się prysznic, stare łózka, które trzeba było samemu sobie słać. przez cały pobyt ani razu nie zmieniono poscieli. naczynia po posiłku (najczesciej niezjadliwym), nawet po śniadaniu, zabierano czesto dopiero na nastepny dzień. salowe opróźniały kosze o 2 w nocy np. przez 6 dni pobytu nikt ani razu nie spojrzał mi na szew po cięciu (nie licząc momentu zdejmowania opatrunku, a później szwu, przez połozną), nikt nie sprawdził krwawienia ani obkurczania macicy.
jedynie na opiekę pediatryczno-noworodkową nie mogę narzekać. małemu zrobiono wszystkie możliwe badania: usg brzuszka, nerek, głowki, echo serca, badania krwi. mały dostawal antybiotyk przez 4 doby, to zawsze miłe panie przychodziły po niego i wracał do mnie nawet nie obudzony.
bez płaczu tez się nie obeszło. przez 2 doby nie miałam pokarmu, wiec mały był głodny i nie chciano go dokarmić, bo to "szpital przyjazny dziecku" i oni wyznają tylko karmienie piersią. wiec Filip płakał z głodu, a ja z bezsilności. w końcu pokarm się pojawił, to ja płakałam ze nie mozemy isc do domu, bo mały ma silną żółtaczke.
rozpisałam się. jesli ktoś przeczytał do końca, to gratuluję wytrwałości