No to chyba czas na naszą opowieść :
1 marca o 14:00 poczułam lekki skurcz (podobny do tych, które miałam od kilkunastu dni), położyłam się spać, po 40 minutach był kolejny, ale zlekceważyłam go i dalej smacznie spałam. Wstałam przed 16:00, poszłam do toalety i na wkładce zauważyłam trochę krwi, załatwiłam się i kiedy wstałam poczułam coś ciepłego między nogami, w zasadzie to już wiedziałam, że na 100% odchodzą mi wody, bo nie mogłam ich powstrzymać. Zadzwoniłam do męża z informacją, żeby szybko wracał do domu, bo zaczęła się długo wyczekiwana chwila. ;D Przez cały czas byłam spokojna i opanowana, umyłam włoski, mąż mnie ogolił
, a później zadzwoniłam do położnej z informacją, że skurcze mam co 5 minut, prosiła żebym zjawiła się w szpitalu przed 19:00. Przed samym wyjściem z domu ponownie odeszły mi wody...
W szpitalu na izbie przyjęć zbadała mnie moja położna i stwierdziła, że mam rozwarcie na 3-4cm, poza tym powiedziała, że nie będzie ze mną rodzić, bo ma jakieś swoje prywatne sprawy do załatwienia i że poród przyjmie jej koleżanka (też świetna położna, z dużym doświadczeniem), powiem szczerze, że wystraszyłam się. No i znowu badanko, potem jeszcze jedno przez lekarza, który nie był delikatny, w każdym bądź razie po jego badaniu odeszły mi do końca wody z dużą ilością krwi. Potem oczekiwanie na korytarzu przed rejestracją, były jakieś problemy z ich systemem
, więc trochę się zeszło. Potem jak inwalidkę zawieziono mnie na wózku na salę porodową z łazienką. Podłączono mnie pod KTG i po 30 minutach pozwolono zejść z łóżka, dostałam domięśniowo rozkurczowy zastrzyk na zgładzenie szyjki. Snuliśmy się z mężem po korytarzu, żeby przyśpieszyć akcję, skurcze były bardziej intensywne, ale do wytrzymania. W jednym uchu miałam słuchawkę przez którą słyszałam relaksacyjną muzykę (bardzo pomaga podczas porodu - polecam!). Wróciliśmy do pokoju, znowu badanie i szyjka zgładzona i rozwarcie na 5-6cm i informacja, że mogę skorzystać z prysznica. Siedziałam w kabinie na stołku, mąż polewał mi brzuch ciepłą wodą, robił masaż, a ja przysypiałam między skurczami, które były już naprawdę silne. Po 20-30 minutach przyszła położna, razem z mężem pomogła mi wyjść z kabiny (ciężko było, bo skurcze były chyba co 1-2 minuty, albo i krótsze - już nie pamiętam). No i znowu znalazłam się na łóżku, znowu KTG, rozwarcie na 8-9cm. Powiedziałam, że już nie daję rady wytrzymać, że poproszę o znieczulenie, wtedy położna powiedziała, że znieczulenie tylko wszystko opóźni, a jak się sprężymy to urodzimy Krystianka jeszcze 1 marca. Położna wyszła gdzieś na chwilkę i wróciła ze strzykawką z Dolarganem (dawka 10%), było mi obojętne co podaje, chciałam tylko żeby przestało boleć. Pamiętam jak mój mąż zapytał się mnie, czy oby na pewno chcę ten zastrzyk, bo przed porodem uprzedzałam go, że nie mają prawa mi go podawać. No i po Dolarganie zaczęłam tracić troszeczkę świadomość, może to i lepiej... 8)Położna zaczęła rozkładać łóżko i dzwonić po pielęgniarki i lekarza. Zaczęły się skurcze parte, a ja niewiadomo skąd miałam więcej energii. Po 25 minutach drugiej fazy porodowej urodziłam synka, była 23:25
. Cięcie czułam na koniec, to było takie lekkie szczypanie
. Kiedy położyli mi Krystianka na brzuchu razem z mężem zaczęliśmy płakać, byłam wtedy najszczęśliwszą osobą na świecie, tej chwili nie zapomnę do końca życia. Kiedy zabrano nasze Słoneczko do oględzin i do badań, okazało się, że bardzo krwawię z dróg rodnych. Męża wyproszono z sali porodowej razem z maluszkiem, chciał zostać, ale nie pozwolono mu, a ja z tego całego zamieszania początkowo nie zauważyłam, że nie ma go już na sali. Nie urodziłam sama łożyska, lekarz mi je po prostu prawie wyrywał na siłę, a potem na szybko odbyło się wyłyżeczkowanie, dostałam w udo antybiotyk. Pamiętam, że wyłyżeczkowanie bardzo mnie bolało, głównie uciskanie brzucha, które myślałam, że nigdy się nie skończy. W którymś momencie podeszła do mnie salowa i wzięła mnie za rękę, bardzo potrzebowałam wtedy czyjegoś dotyku i wsparcia - jestem jej naprawdę wdzięczna. Potem było zszywanie, ale wpierw znieczulenie, które prawie nie bolało. Nie miałam już siły i chciałam żeby to wszystko już się skończyło, chciałam zobaczyć męża i nasze Słoneczko. Potem obłożono mnie lodem.. W sali porodowej zostaliśmy z mężem do 6:30 nad ranem. Do 3:00 nie pozwolono mi zasnąć, Krystianka mieliśmy przy sobie tylko przez godzinę, ponieważ moje wyczerpanie fizyczne nie pozwoliło mi na opiekę nad maleństwem. Później razem z mężem zasnęliśmy, ale po godzinie obudziliśmy się i rozmawialiśmy o porodzie i naszym synku. Położna bardzo zachwalała mojego męża, jego opanowanie, to, że tak mnie wspierał. W połowie pierwszej fazy porodowej przestałam odzywać się do męża, milczenie przynosiło mi ulgę. Mój mąż przez cały czas wpierał mnie bardzo psychicznie, mówił do mnie czule, dodawał odwagi, masował, głaskał, całował i wiem, że przy kolejnym porodzie będziemy na pewno razem. Położna spisała się na medal, była bardzo życzliwa, a co najważniejsze przez cały czas interesowała się nami, czułam, że jestem naprawdę pod dobrą opieką.
W szpitalu spędziliśmy z Krystiankiem 5 dób. Wpierw wyszła wysoka bilirubina i była wskazana fototerapia, a później okazało się, że Krystianek ma bardzo niski cukier, przez co musiał być podłączony pod kroplówkę. Poród wspominam teraz jako wspaniałe przeżycie, bólu już nie pamiętam
. Opieka po porodzie też świetna, chociaż raz pielęgniarka bardzo mnie poirytowała, bo podała Krystiankowi Bebiko i glukozę i to bez mojej zgody
.
To by było na tyle