U mnie było szybko, w porównaniu z pierwszym porodem ale chyba bardziej boleśnie bo tym razem bez znieczulenia
Zaczęło się w piątek (3.03) koło 14: zebralo mnie do kibelka, przeczyściło i odszedł mi czop albo albo jakaś jego część. Nie przejełam się za bardzo, bo przecież może odejść kilka dni wcześniej. Zaraz potem rozbolał mnie brzuch z prawej strony; coś jakby kolka ale bardzo bolesna. Po pół godzinie kiedy nie przechodziło zadzwoniłam do mojego Michała zapytać gdzie jest, bo boli i nie wiem czy nie trzeba będzie jechać. On akurat w Zakopanym ale stwierdził że za jakieś dwie godziny będzie w domu. Po jakiejś godzinie ból minął, później coś jakby skurcz, ale mało bolesny, za jakąś godzinę następny już bardziej bolalo, później za 20min. i przez dwie godziny nic. Później znowu skurcz, za 15 min. następny i przez kolejną godzinę nic. Stwierdziłam, że to chyba te skurcze przepowiadające, że skoro kompletnie niereguralne to jeszcze nic się pewnie nie zaczyna. Po 22 położyliśmy się spać. Skurcz obudził mnie przed 23, później po 24 i koło pierwszej w nocy. Dopiero o 2 obudziłam się na dobre a skurcze były raz co 7 raz co 5 minut. Obudziłam Michałka i zaczeliśmy się powoli wybierać. Byłam spokojna: dopakowałam reszte rzeczy, zrobiłam Miśkowi kawe do termosu: śmiał się, że czuje się tak jakbyśmy jechali na grzyby
. Na końcu obudziliśmy Olę, która nie miała nic przeciwko, że jedzie do babci w środku nocy
W szpitalu byliśmy przed 4. Zbadali mnie: rozwarcie jakieś 3,4 ,troche formalności, przebrałam się, była lewatywa i lekkie podgolenie. Przeszliśmy do sali porodów rodzinnych, podłączono mi KTG na jakieś pół godziny. Skurcze były jeszcze do zniesienia, brałam prysznic, spacerowałam po sali. Siedzieliśmy sami a co jakiś czas przychodziła położna ,żeby mnie zbadać. Skurcze były coraz częstsze no i rozwarcie się powiększało, czułam się coraz słabsza, między skurczami przysypiałam, położyłam się na trochę ale lepiej znosiłam skurcze na stojąco, wspierając się na łóżku. Mój Michał podtrzymywał mnie na duchu, powtarzał że już niedużo, że dam radę, pomagał oddychać, momentami rozśmieszał. Po 7 byłam już wyczerpana, co jakis czas krzyczałam ale mąż mnie trzymał za ręke ( a raczej ja jego i pare razy chciałam go ugryźć :
) i powtarzał żebym skupiła się na oddychaniu i oddychał razem ze mną i baaaardzo mi to pomogło. Pół godziny przed końcem chciałam znieczulenie ale to już była końcówka i nie mialo by to sensu. Jak już zaczęłam przeć kobiety między moimi nogami stanowczo mówiły co mam robić co było konieczne bo ja juz okropnie słaba byłam. Słyszałam,że dziecko duże, że trzeba naciąć , nacięcia nie czułam. Przez moment, między skurczami Maksiu utkwił "w przejściu" bo go całkiem nie wypchałam . Na szczęćcie wyszedł w końcu(dokładnie o 8) polożyli mi go na brzuchu i poczułam to niesamowitą radość i ulgę
Michałkowi łezka się zakręciła w oku. Po chwili zabrali synusia na oględziny a mnie zszywali, malo przyjemne, ale to juz bylo nic w porownaniu ze skurczami! Później Michał przyszedł do nas z opatulonym już Maksiem, który okropnie żałośnie kwilił. Przystawiłam go do piersi na chwilę, polizał troche sutka i wrocił do taty. Mnie położna przyniosła śniadanie które spałaszowałam na półleżącą. Do 10 siedzieliśmy z naszym synkem jeszcze na sali porodowej a póżńiej przewieźli mnie już na sale poporodową.
Na drugi dzień okazalo się, że synek ma złamany obojczyk i wysoki poziom bilurbiny ale poza tym wszystko OK. Przyssał się do cyca i nie było problemu z jedzeniem (jak przy OLi) Na personel nie narzekam, choć położne raz mniej, raz bardziej miłe ale ogólnie spoko. Wyszliśmy dopiero 8-ego bo Maksiu musiał być naświetlany, jak siostra w jego wieku
Ale się rozpisałam!
Pozdrawiam i trzymam kciuki za wszystkie, które jeszcze PRZED.