Podnosicie mnie na duchu.
Jest mi trochę przykro, że nie umiem się cieszyć tak, jak Wy.
I zwalam winę na lata walki z niepłodnością.
Wiecie, że zerwałam kontakt ze wszystkimi koleżankami, które miały dzieci lub były w ciąży? Czyli z prawie wszystkimi.
Nie spotykałam się z nimi. Poblokowałam je na facebooku, żeby nie widzieć zdjęć ich dzieci.
Omijałam w sklepach działy dla dzieci.
Odsuwałam się w autobusie od ciężarnych i od dzieci.
I tak walczyłam z sobą przez jakieś 2-3 lata.
Ostatni rok już nie musiałam. Wszystko utrwaliło się we mnie samo. Wcale nie musiałam już unikać widoku pieluch w sklepie. Po prostu mnie nie interesował. Już bez żadnych emocji.
Na widok ciężarnej już nie uciekałam ze łzami w oczach, tylko była mi obojętna.
Od dzieci odsuwałam się, ale nie dlatego, że było mi przykro, tylko dlatego, że zaczęłam je traktować jak pająki. Jak coś, czego nie lubię i nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Nawet zaryzykuję stwierdzenie, że się trochę brzydzę dzieci.
Jak mnie chce chrześniak mojego męża pocałować na dzień dobry/dowiedzenia, to mam ochotę uciec. Taki mały zaśliniony... (2 lata ma) i jeszcze jest nauczony całowania w usta. Ja w usta całuję tylko męża i tak pozostanie do śmierci.
Ech..
Chyba sobie poprzestawiałam psychikę, chcąc siebie samą chronić przed cierpieniem.
A teraz nie wiem, jak to odkręcić. :-(
Zmusiłam się do wejścia do sklepu z rzeczami dla maluchów i nic. Czułam to, co przez ostatni rok. Obojętność, graniczącą z lekką odrazą. Przykre. Nie chcę tak czuć.