Haj lutoofki!
Dziękuję Wam bardzo za miłe powitanie
Od razu dzień wydaje się lepszy jak się tyle osób do niego uśmiecha :-) nieważne, że z monitora
Melduję o mojej przygodzie ze szpitalem (jak kogoś nie interere to wystarczy opuścić ten akapit - dla zaoszczędzenia czasu ;-))
W poniedziałek pisałam Wam, że czuję się fatalnie. Od rana wymiotowałąm. Nie byłam w stanienic zjeść, bo zaraz lądowało to spowrotem. Próbowałam chociaż się napić mięty albo rumianku, ale bezskutecznie. Jak wiadomo jestem na silnej dawce fenoterolu (6x1) i mam przymus brania go, dlatego też próbowałam chociaż tabletki połykać. Niestety one też lądowały w ubikacji, a co za tym idzie wieczorem zaczęły mi się skurcze. Mąż był na popołudniówce, a ja byłam tak słaba, że nawet nie miałam siły mówić, a co dopiero gdziekolwiek zadzwonić. Ok. 23 mąż wrócił z pracy i zadzwonił do mojej gin ( wmiędzy czasie skurcze troszkę osłabły). Lekarka doradziła, aby we wtorek na godz. 8 stawić się w szpitalu - tak też zrobiliśmy. I wtedy rozpoczął się koszmar. Na izbie przyjęć ludziów jak mrówków. Mi niedobrze i słabo, ale swoje w kolejce trzeba odczekać. Zaraz powejściu do gabinetu okazało się, że moje karta przyjęcia do szpitala jest już gotowa. Szybki usg gwoli sprawdzeniaczyz łożyskiem wszystko okej, przebrać się w piżamkę i na oddział. Szpitalne łóżka to jedna wielka masakra. Nie dość, że w całośći skajowe to jeszcze z ogromną wgniecioną dziurą. Przynajmniej jakby tam wcześniej hipopotam leżał. Ciągle było mi słabo więc się od razu położyłam co by nie fiknąć, wtem wchodzi pielęgniarka z tekstem: "Proszę do zabiegowego, będziemy kroplówkę podłączać". Dodam, że zabiegowy był po drugiej stronie korytarza. Wycieczka do niego była mordęgą. Szczęśliwa, że dotarłam siadam na krześle wyciągam rękę do wkłucia wenflonui co się okazuje? Nie widać żył. Odwodniona masakrycznie, z zatkanymi uszami, uczuciem kamienia w żołądku, któy chce wyskoczyć siedzę i czekam aż wbiją wenflon. Pierwsza próba nieudana - wyciągają, druga ręka -druga próba. Znowu nieudana - wyciągają. Ja zaliczam w tym momencie odjazd całkowity. Po chwili widzę nad sobą zdenerwowaną twarz pielegniarki z tekstem "co mi tu pani mdleje". Trzecia próba- ufff! Udało się! Wprawdzie najcieńszy wenflon z możliwych, ale siedzi ( na przegubie dłoni). Wieszają na stojaku trzy kroplówki, jedną podłączają i każą maszerować do łóżka. Droga powrotna do sali byłą ogromnym wyczynem. Dotarłam, położyłam się i nawetnie wiem kiedy mi przychodzili zmieniać kroplówki na pełne. W środę poczułąm się troszkę lepiej, dałam radę zjeść kromkę chleba z masłem. Czwartek znowu o krok lepiej. Niestety wieczorem dostałam skurczy. Decyzja lekarza - kroplówka z fenoterolem. Takowa kapie 18 godzin. Sen niezbyt przyjemny ;-) w piątek na obchodzie (ok.godz.10) decyzja, że jak skońćzy kapać to powrót na tabletki. Piątek godz.21.30 skurcze. Kolejna kroplówka z fenoterolem. I niestety okropna pielęgniarka. Mina naciągnięta w stylu "jestem tu za karę" i ton wiecznie rozkazujący. Proszę za mną, proszę szybciej, a co sie tak gramoli itp. Podłączyła kroplówkę, kazałą wrócić na salę. Leże i patrze... coś szybko to kapie w porównaniu do tej poprzedniej, no ale jasię nie znam, to co się bede odzywać. Po jakichś 15 minutach nie umiem złąpać powietrza. Duszę się. Dziewczyny z sali próbują się dowiedzieć co się dzieje, a ja nie umiem wydusić słowa. Któaś biegnie po pigułę, ta przychodzi po jakichś 10 minutach wolnym kroczkiem i stwierdza "nie widzi, że za szybko kapie?". Zmniejsza troszkę "moc" kroplówki i odchodzi z hasłem "jakby sie coś działo to przyjdzie". PO jakimś czasie usypiam zmęczona, ale budzę się w nocy i powtórka z rozrywki. Duszności, zawroty głowy, nie mogę nabrać powietrza. Wszystkie dziewczyny śpią, a ja nie umiem nawet pół dźwięku z siebie wydusić. Możecie mi wierzyć albo nie, ale myślałam, że umrę. Serce biło mi z taką szybkością, że nie nadążałam łąpać powietrza. Czułam jak całe ciało mi pulsuje, uszy miałam kompletnie zatkane. Próbowałam myślami zawołać pielegniarkę. Po chwili - eureka - drzwi się otwierają i wchodzi pielegniarka z nowej zmiany. Patrzy na mnie i szybkim ruchem doskakuje do łóżka, zatrzymuje kroplókę (któa powoli zaczyna się końćzyć), odchyla mi głowę do tyłu i podnosi klatkę piersiową do góy. nie wiem czy dobrze to opisałam, ale mam nadzieję, że wiecie o co chodzi. Kiedy dochodzę do siebie puszcza spowrotem kroplówkę, ale w tempie 1kropelki na minutę. Dopiero popołudniu kiedy mąz przyjechał mnie odwiedzić dowiedzieliśmy się, że musiała zwolnić kroplówkę, bo miała kapać do ok 15-16, a o godz.7 już się kończyła. Z winy poprzedniej pielęgniarki. I to jeszcze nic, bo za chwilę dodaje, że miałam duże szczęście, że weszła akurat do sali, bo inaczej mąż witałby już syna na świecie. Paranoja.
Na szczęscie calą sobotę i niedzielę bylam juz na tabletkach i zdecydowanie mi się poprawialo. W niedzielę zrobili mi ktg (na porodóce) i co najśmieszniejsze szłam ze skurczami, ajak tylko się tam znalazłam i zobaczyłam to wszystko - od razu mi przeszły
W poniedzialek bylo juz całkiem dobrze, więc się dowiedziałąm, że jak będzie ok to za 2-3 dni wyjdę. Na całe szczęscie we wtorek mieli masę przyjęć i potrzebowali łózeczek w rzultacie czego mogli mniej wypisać do domu. Mam nadzieję, że wróćę tam dopiero w lutym i to o piętro niżej - na porodówkę.
No to się rozpisałam
Jeszcze odnośnie cesarki na żadanie się chciałam wypowiedzieć. Któaś pisała, że kobieta zmarła przy porodzie naturalnym i dlatego strasznie się boi i woli cesarkę. Też tak kiedyś myślałam, że tak będzie prościej i bez bólu. Akurat kiedy leżałam teraz w szpitalu poznałam dziewczynę. Chodziła uśmiechnięta po korytarzu, z dużym ciążowym brzuszkiem. Kiedyś w łazience rozmawiałyśmy i poiedziała, że ona ma planowaną cesarkę i, że bardzo się cieszy, bo panicznie boi się bólu porodowego więc lekarz dał skierowanie na cc. Jednego dnia jej cesarkę musieli przełożyć ze względu nainne zabiegi, a następnego poszła. Z torbą w ręce, uśmiechnięta, życząca nam powodzenia i zapraszając nas następnego dnia piętro niżej na odwiedziny. No więc ja i jeszcze jedna dziewczyna następnego dnia rano schodzimy na dół, żeby ją odwiedzić,wchodzimy do sali, a ona co? Leży. Blado sino zielona. Z bólem w oczach i niechęcią do całego świata. Obraz nędzy i rozpaczy. Okazało się, że jej lekarz nie zrobił jej wystarczających badań do cc i dopiero w momencie cięcia okaząło się, że znieczulenie dotarło tylko do ud. Jak wiadomo od momentu podania znieczulenia lekarze mają ok.15 minut żeby wyciągnąć dziecko ( zeby i ono się nie znieczuliło). Pewnie się domyślacie jak wygladała ta cesarka. Dziewczyna była cięta na tzw. żywca. Poprzypinana skórzanymi pasami do łóżka. Dopiero przy szyciu mogli ją znieczulić większą dawką. Mogę się tylko domyślać, że traumę będzie miała do końca życia. Także lepiej niech się każda zastanowi nad cesarką na żadanie, bo ona wcale nie musi być łatwa i przyjemna. To tak tylko ku przestrodze.
Poza tym... nie panikujmy. Kobiety rodzą naturalnie od dawien dawna i jakoś przeżywały to więc czemu my mamy nie przeżyć? Wiadomo, że jednej pójdzie lżej, a drugiej ciężej. Tak to już jest.
Przepraszam za esej. Potem Wam poodpisuję każdej. buziaki!