To może i ja cos naskrobię.
28.07. miałam o 19 stawić się w szpitalu. 27.07. obudził mnie o 2.30 ból podbrzusza jak na @. Potem zaczął boleć mnie krzyż, pojawiły sie skurcze. Wzięłam zegarek do ręki (taki ze świecącymi wskazówkami) i zaczęłam liczyć odstępy między skurczami. Próbowałam usnąć, ale adrenalina juz wkroczyła do akcji. Przez dwie godziny krążyłam między lóżkiem, toaletą i kanapa w dużym pokoju, gdzie starałam się zrelaksować czytając jakąś gazetę. Wtoalecie zauważyłam pasemka krwi w śluzie, który zaczął ze mnie schodzić (podejrzewam, że to były jakieś resztki czopa). Godzina 5 postanowiłam obudzić męża (wcześniej zjadłam śniadanie i zrobiłam mężowi kanapki do szpitala). Mąż się rozczulił, bo stwierdził że zrobiłam to bardzo delikatnie. Skurcze pojawiały się co 5 min. i trwały ok. 30s. O 6.30 zadzwoniłam do położnej, powiedziała żebym przyjechała na 9 jak już będzie po obchodzie.
Pojechaliśmy. Pierwsze badanie, rozwarcie na trzy palce i niespodzianka brak błony płodowej czyli wody w trakcie sączenia. Po badaniu chlusnęła ze mnie reszta. Mąż sie przebrał w inne ciuchy i spacerowaliśmy sobie po korytarzu. Lewatywa mnie ominęła, bo dziecko było zbyt nisko i blokowało ujśćie odbytu co groziło fontanną podczas porodu. I tak sobie spacerowaliśmy ja coraz częściej przystawałam, bo skurcze obejmowały połowę moich ud co uniemożliwiało chodzenie. podczas skurczu mój mąż nie mógł do mnie mówic ani mnie dotykać, bo najlepiej sie czułam zbierając sie sama w sobie. Założenie było takie, że do 12 urodzę. Podłączyli mnie kolejny raz do ktg. Położna czekała na skurcze parte,bo rozwarcie juz miałam na 8 palców, a te nie nadchodziły. Leżałam na łóżku porodowym, na prawym boku i mąż podczas skurczu miał mi dociskać kolano lewej nogi do brzucha i trochę na zewnątrz. Skurcze były silne jeden po drugim, ale nie parte i nie tak częste jak byc powinny. Zdecydowano, że o 2.30 podadzą mi oksytocynę. No i podali tylko, że to niczego nie zmieniło. Byłam juz zmęczona, śpiąca i głodna. Calą energie straciłam na przetrzymywanie bólu. Przyszła pani doktor. Zbadała mnie, stwierdziła że główka żle się wpycha i zasugerowała położnej, że może powinnam zmienić bok. Moja położna jednak była przekonana o słuszności swojej decyzji. Kazano mi przec nawet bez skurczy. Głowka niby przechodziła w dół, ale bardzo powoli. Co czułam i jakie myśłi mi przechodziły przez głowe to pominę. Mój mąż był bardzo aktywny, dopingował mnie , dodawał otuchy relacjonując moje postępy, ocierał pot, zwilżal usta. Podkręcili troche kroplówkę, ale i tak wszyscy byli zdziwieni ospałością mojej macicy. Nagle usłyszałam coś niepokojącego o tętnie juz teraz nie wiem czyim, moim czy dziecka. Położna mnie postraszyła, że jak nie dam rady to w ruch pójda kleszcze. Parłam więc z całych sił, z nogami opartymi o położną i lekarkę. Nie do końca to parcie mi szło. Przyszły do pomocy jeszcze jakieś dwie osoby, jedna zaczęła naciskać mi na brzuch, a położna na wszystkie możliwe sposoby ugniatała krocze żeby wyciągnąc główkę (dwa nacięcia). Kiedy główka wyszła to po paru sekundach pojawiła się reszta ciałka a po minucie wyszło łożysko. Położyli mi małą na piersi. Spojrzała tymi niebieskimi oczami, a tatuś przeciął pępowinę trzy razy się upewniając czy na pewno w tym miejscu. Nagle położna zauważyła węzeł na pępowinie. Okazało sie, że mamy bardzo dużo szczęścia,że Marysia nie udusiła się w brzuszku i że gdyby ten poród przebiegał szybciej ten węzeł też mógłby się zacisnąć i niewiadomo jak to wszystko by się skończyło. Także wszystko ma sens i nie dzieje sie bez powodu. Długi poród okazał sie bezpieczniejszy dla Marysi. Poryczałam się zeszły ze mnie emocje. Kiedy chodziłam po korytarzu też mi leciały łzy z bólu, to pomagało, ale usłyszałam , że to hamuje calą akcję więc musiałam je powstrzymać. Dałam upust po porodzie. Po zszyciu i przywiezieniu na salę zaraz podano mi Marysię do cycka i do dziś tak łapczywie sie na niego rzuca. Koniec...
Dodam jeszcze,że mój mąż kocha mnie jeszcze bardziej i nie nabrał żadnego wstrętu, co czasami słyszałam , że tak może być.