Jak wiecie podtrzymywalam ciaze od czasu 35 tyg 4 dni (fenoterol plus magnez) ze wzgledu na przedwczesne skurcze i skracajaca sie szyjke..
Leki odstawilam 26.06 (wtorek rano ostatnia tabletka) - juz w nocy czulam jak napina mi sie brzuszek i popuszcza. We srode 27.06 mialam wizyte u gina i ktg. Gin powiedziala ze szyjka trzyma, ale do terminu raczej nie donosze.. na ktg wyszly skurcze macicy, ale polozna walnela tekst "dzisiaj jeszcze nie urodze"...
HA HA. O 23:58 (czyli o dziwo sroda), po licznych nocnych sikaniach, obudzilam sie.. myslalam ze pora na kolejna wycieczke do wc, ale brzuszek tylko napial sie na skurcz... i nagle uslyszalam PYK i czuje jak zalewam lozko
obudzilam meza i mowie ze wody odeszly.. Pobieglam do lazienki po recznik i biegalam z przycisnietym do krocza, zastanawiajac sie co dalej.. torba byla gotowa, wiec tylko ubralismy sie z mezem, telefon na porodowke zeby ostrzec ze jedziemy..
Dojazd do szpitala 50 min, nic mnie nie bolalo, tylko czulam ze wszystko mi przemaka. Gdy wysiadlam pod szpitalem, wody chlusnely mi obiema nogawkami spodni... Wszystko bylo mokre, ale dobrze ze noc byla
Dodam ze wybralismy z mezem POROD RODZINNY. Sala fajna: 2 pomieszczenia - 1 do rodzenia z pilka i workiem, drugie: pokoj z lozkiem i prysznicem.
Na dzien dobry rozwarcie 3 cm. Badanie bolalo mnie... bardzo, co by nie uzyc mocniejszych slow
. Polozna powiedziala mi ze przy odejsciu wod jest gorszy start, bo dlugo mozna czekac na skurcze. Ale zrobili mi ktg i wyszlo ze mam skurcze na poziomie 40-50%, wiec jest niezle. Rozwarcie 3 cm. Tekst poloznej, "no jak Pani sie sprezy to urodzimy do 6 rano".
No wiec puscilam sobie muzyke, chodzilam po pokoju, kucalam, skakalam na pilce (duuuuza ulga przy skurczach).. Polozna poszla do drugiej babki, ktora byla na porodowce od 12 w poludnie poprzedniego dnia by zobaczyc co u niej.. byla na dyzurze sama jedna.
Ogolnie nie bolalo mnie nic do 3 okolo.. gdy polozna przyszla sprawdzic rozwarcie po moich akrobacjach okazalo sie ze jest... 4 cm bu
niefajnie bo juz zaczynalo konkretnie bolec i przy skurczach dawalam upust swoim emocjom w postaci dziwnych dzwiekow. ok 5 polozna znow przyszla, tym razem znow zrobic ktg.. juz krzyczalam co chwile, ona dziwnie patrzy.. nie moglam badania wytrzymac, plakalam z bolu... bo okazalo sie na kozle ze to juz bole parte i mam PELNE ROZWARCIE (ok 6 rano). Ale polozna mowi, ze "glowka moglaby byc nizej" i kazala kucac i na skurczach przec... po czym poszla do tej drugiej babki co tez rodzila, sprawdzic co u niej.
I tu zaczelo sie pieklo. TAMTA tez miala pelne rozwarcie i polozna zostala z nia... lekarz tez pobiegl do niej.. bo ona "rodzi", a ja niby sie jeszcze przygotowuje..
Parlam i darlam sie i plakalam.. czulam glowke miedzy nogami.. rozsadzalo mi krocze.. maz usilowal sciagnac polozna/lekarza, biegal co minute na druga sale (gdzie obca baba rodzila).. NIKT NIE PRZYSZEDL. Musieli skonczyc z tamta..
Gdy wreszcie przyszli do mnie nie mialam sily podniesc sie na koziol..gdy mi sie udalo - glowka sie cofnela i bylam znow w punkcie zero, tyle ze bez sil
Maz wspieral mnie jak mogl, lekarz i polozna krzyczeli na mnie, a ja po prostu nie dawalam rady.
Poczulam glowke, na zywca nacieli mi krocze - glowka wyszla..potem barki, a reszte wyciagneli, juz nie dawalam rady. Cudem urodzilam (7:10 rano).. nie wiem skad wzielam sily. Lozysko jakos wyciagneli za pepowine, lekarz masowal mi brzuch zeby macica sie obkurczala, normalnie mialam blyski w oczach z bolu i wyczerpania.
Polozna szyla krocze, pielegniarka wkluwala sie w 8 miejsach!!!! zeby podac oksytocyne do obkurczenia macicy... Pekaly mi zyly chyba z wysilku.. w koncu sie udalo.. bylam ledwie zywa.
Lekarz i polozna ktorych szczerze nienawidzilam podczas porodu i dzien po, okazali sie przemilymi ludzmi.. podczas porodu starali sie mnie mobilizowac, Musialo byc wiec "ostro".
Owocem moich wysilkow byla
BASIA: 3060g, 52 cm, 9 pkt (byla raz okrecona pepowina i miala sine stopki)..
Odczucia po porodzie silami natury bez znieczulenia: NIGDY WIECEJ
(polecam koniecznie zzo!)